
Nie pochodzi z lekarskiej rodziny. Gdy o to pytam, uśmiecha się pod nosem: - Powiem więcej: pierwszą osobą, która skończyła studia w mojej rodzinie, jest moja siostra. Ja byłem drugi - mówi 34-letni dr Paweł Salwa, urolog, obecnie Kierownik Oddziału Urologii w Wielospecjalistycznym Szpitalu Medicover w Warszawie i Dyrektor Polskiego Centrum Urologii Robotycznej, a wcześniej wieloletni Ordynator Kliniki Urologii w Gronau w Niemczech (największej kliniki robotycznej w Europie) i Kierownik Centrum Diagnozowania Obrazowego Prostaty w Gronau.
Gdy dr Paweł Salwa, młody lekarz z zaczesaną na bok blond grzywką i w granatowych butach New Balance, podaje swój wiek, po czym wymienia piastowane stanowiska, można wpaść w kompleksy. Tym bardziej, że nic w jego ustach nie brzmi jak przechwałki. To są fakty.
"Paweł, my na ciebie poczekamy"
Na studia medyczne do Warszawy przyjechał z Zielonej Góry. Skończył je z najwyższą średnią na roku ("Podobno też najwyższą w historii mojego wydziału") i równocześnie z drugim kierunkiem, biotechnologią na Uniwersytecie Warszawskim.
O tym, że zostanie urologiem, zdecydował na piątym roku studiów. - Wybór specjalizacji to trudna decyzja i ja też miałem różne przemyślenia. Doszedłem do wniosku, że chcę pomagać mężczyznom, bo ich świadomość i troska o własne zdrowie często jest bardzo mała - wyjaśnia dr Salwa.
Tego, czego chciał się uczyć - operowania hipernowoczesnym robotem medycznym da Vinci - w Polsce w tamtych czasach nie było. Najbliższa klinika robotyczna znajdowała się w niemieckim Gronau. - Podjęliśmy z żoną decyzję, że wyjeżdżamy. Nie za chlebem, ale za know-how - opowiada.
W Niemczech młody adept medycyny zgłosił się na bezpłatny staż. W Polsce jeszcze na studiach otrzymał prestiżowy Medal Państwowej Akademii Nauk im. dra Mayzla, ale nikt się nim nie zainteresował. W Niemczech pracę zaproponowano mu już po miesiącu. - Uprzedziłem, że muszę zrobić jeszcze roczny staż w Polsce i usłyszałem: Paweł, my na Ciebie poczekamy - wspomina.
Dr Salwa wyznaje zasadę, że medycyny nie da się nauczyć na kursie ani w teorii. Najważniejsza jest praktyka i relacja, w której uczeń podpatruje mistrza. - Moim mistrzem był mój niemiecki szef. Szybko stałem się jego bliskim współpracownikiem, bo ma fantastyczną cechę: nie liczy się dla niego, skąd ktoś pochodzi ani ile ma lat, tylko jak pracuje. Jeśli pracujesz dobrze, idziesz w górę. Jeśli nie pracujesz dobrze, nie idziesz - wyjaśnia.
Momentem przełomowym w karierze dra Salwy był rok 2013, gdy wygrał Europejską Olimpiadę Robotyczną na symulatorze da Vinci. - Mój szef powiedział wtedy: Paweł, skoro ty jesteś w tej materii taki uzdolniony, to zacznij operować. I tak się zaczęła ta moja przygoda z robotyką - wspomina dr Salwa.
Kosmiczna technologia w sali operacyjnej
Robot da Vinci to - jak mówi dr Salwa - kosmiczna technologia w sali operacyjnej. Coś, czego w polskiej medycynie dotychczas nie było. Słowo "robot" może pacjentów przerażać, bo zakłada, że operuje maszyna. W rzeczywistości tak nie jest - da Vinci to telemanipulator, co oznacza, że operuje chirurg, a robot powtarza jego ruchy przy użyciu mikroskopijnych narzędzi chirurgicznych i w ogromnym powiększeniu.
Nie ma możliwości, żeby coś stało się pacjentowi z winy robota. Z drugiej strony, robot to narzędzie wprawdzie doskonałe, ale bez doświadczonego operatora wynik operacji może być niezadowalający.
Operacja w asyście robota brzmi jak science fiction. I tak też wygląda. Dr Salwa zdejmuje buty i siada do konsoli da Vinci. Będzie operował na odległość. Pacjent w tym czasie leży metr dalej na stole, a druga część robota, ta z ramionami chirurgicznymi, znajduje się obok niego. Lekarz wkłada dłonie w dwie manetki, którymi porusza tak, jakby fizycznie stał nad pacjentem. Ruch jest niesamowicie płynny.
Głowę umieszcza w specjalnych okularach, które dają doskonałą jakość obrazu 3D w powiększeniu dziesięciokrotnym. Pod stopami ma siedem pedałów - służą do operowania ramionami robota: cięcia tkanek, podawania prądu, by zamknąć małe naczynia krwionośne, ustawiania kamery wewnątrz ciała. Buty trzeba zdjąć, by lekarski pantofel nie obsunął się, powodując - dosłownie i w przenośni - fałszywy krok chirurga.
- Jedna operacja to minimum trzy godziny absolutnego skupienia. Podczas szkolenia operuje się nawet przez sześć-dwanaście godzin. Nie mogę w tym czasie myśleć o niczym innym. Nie jest to więc praca dla niecierpliwych czy mających kłopoty z koncentracją - wyjaśnia urolog. Koordynacja oko-ręka-noga w tym zawodzie musi być nadzwyczajna. - Dlatego w niektórych światowej sławy klinikach operowania robotem da Vinci uczy się tylko młodych wilczków, lekarzy przed 40-tką, którzy szybko nabierają właściwych nawyków - zdradza dr Salwa.
Sam ma na koncie ponad 900 operacji, z czego ok. 750 przeprowadził w Niemczech, a 150 w szpitalu Medicover Warszawie. Te 150 operacji to wynik z niespełna pół roku. Ile trwało opanowanie robota? - Robota da Vinci teoretycznie można nauczyć się na tygodniowym kursie i dostać tzw. "certyfikat operatora". Ale to wystarczy, żeby zaledwie obsłużyć maszynę. Moje szkolenie trwało ponad rok: w Belgii, USA, Wielkiej Brytanii. Wykonałem ponad 500 etapów operacji pod okiem mentora. Po kilkaset razy ćwiczyłem każdy krok operacji, a nagranie z "operacji dyplomowej" rozsyłane było do oceny ekspertów z całego świata.
Porównując: krótki kurs da Vinci daje jakby prawo jazdy. Ja jestem raczej kierowcą Formuły 1, który wygrywa wyścigi. Badania naukowe potwierdzają, że poziom mistrzowski osiąga się po wykonaniu 500 operacji - wyjaśnia.
Doktor Salwa jest w tej chwili najbardziej doświadczonym operatorem da Vinci w Polsce. Ale to nie wszystko. Stworzył też własną, chronioną przez Urząd Patentowy RP metodę SMART prostatektomii (usunięcia prostaty - przyp. red.). - SMART oznacza, że jest to taka "mądra" operacja. Ale też jest skrótem od Salwa Modified Advanced Robotic Technique. "To mój autorski sposób przeprowadzenia zabiegu. Celem była poprawa drobnych kroków operacyjnych, których w trakcie prostatektomii mamy kilkanaście. I jeżeli każdy z nich uda nam się poprawić o około pięć procent, to efekt końcowy dla pacjenta jest dużo lepszy, niż gdybyśmy nie zastosowali tych ulepszeń" - wyjaśnia urolog.
W jaki sposób lepszy? Mówiąc najprościej: pacjent nie ma już raka, ale nadal ma erekcję, może normalnie sikać i nie musi korzystać z wkładek czy pieluch. "I to jest ta rewolucja w operacjach w asyście da Vinci w doświadczonych rękach. Że da się doszczętnie usunąć nowotwór, zachowując w pełni funkcje fizjologiczne i seksualne pacjenta, bo można zostawić każdy milimetr zdrowych tkanek. One są na wagę złota. Sam zabieg jest też dużo bezpieczniejszy dla pacjenta, niż operacja konwencjonalna czy laparoskopowa. Ryzyko poważnych komplikacji po zabiegu w asyście da Vinci wynosi w moim krajowym doświadczeniu poniżej jednego procenta. Np. prawie nie zdarzają się krwotoki, a utrata krwi pacjenta podczas operacji jest ogólnie kilkukrotnie mniejsza" - zapewnia urolog.
Dr Salwa swoich pacjentów dzieli na dwie grupy: tych, którym bardzo zależy na zachowaniu pełnej sprawności, i tych, którym inni lekarze odmówili dalszego leczenia, np. z uwagi na stopień zaawansowania nowotworu.
- Dzięki doskonałej metodzie i precyzyjnemu narzędziu, jakim jest robot w doświadczonych rękach, w większości przypadków te najtrudniejsze operacje również udaje nam się przeprowadzić. W tym tzw. operacje ratunkowe (ang. salvage), czyli w sytuacji, gdy pacjent ma nawrót raka prostaty po innej metodzie, takiej jak np. radioterapia, HIFU czy Nanoknife - zapewnia urolog.
Pracuje intensywnie. - Zwykle wykonujemy dwie operacje dziennie. 14 zabiegów tygodniowo to byłby ideał, ale są też dni konsultacyjne. Pracuję również w soboty i niedziele, żeby rozładować kolejki, bo pacjent z rakiem nie może czekać. Rak prostaty jest dzisiaj zjawiskiem masowym. W krajach zachodnich to obecnie najczęstszy nowotwór, na jaki zapadają mężczyźni. Diagnoza raka często zaskakuje pacjenta nagle, np. w niedzielę. Żaden lekarz go wtedy nie przyjmie. Warto wtedy sięgnąć do mądrych miejsc w internecie. Bardzo wspieram i polecam polskie forum edukacyjno-informacyjne rak-prostaty.pl , tzw. Gladiatorów. Robią fenomenalną, bardzo merytoryczną robotę, zupełnie za darmo. Tu mam ich koszulkę, założyć? - pyta dr Salwa.
W Niemczech lekarz ma więcej pacjentów niż w Polsce
- O dziwo, i to zaskoczy pewnie i czytelników, i moich kolegów po fachu, obłożenie pracą lekarza w Niemczech jest większe niż w Polsce. Liczba pacjentów, jakich mamy pod opieką na typowym niemieckim oddziale, jest większa niż w Polsce. Wynika to z innej organizacji pracy i z lepszych narzędzi pracy. W Polsce lekarz ciągle musi wykonywać zadania stricte nielekarskie.
To jest w Niemczech nie do pomyślenia, żeby lekarz tracił swój czas i wklepywał wypis do komputera albo wypisywał recepty. Tym się zajmują asystenci. Lekarz tylko zleca i podpisuje. Bo jego czas jest zbyt cenny.
Każdemu dobremu managerowi opłaca się zatrudnić nawet trzy sekretarki, żeby tylko odciążyć lekarza. W Polsce mamy ciągle za mało narzędzi pracy, szczególnie dotyczy to szpitali publicznych. W szpitalu Medicover mam bardzo komfortowe warunki pracy, niemniej koledzy, z którymi rozmawiam, się ciągle na to bardzo skarżą - mówi dr Salwa.
On sam najlepsze niemieckie standardy stara się przenieść do Polski. - Czego by o Niemcach nie powiedzieć, to jest bardzo dobrze naoliwiona maszyna. I te dobre zwyczaje należy adaptować u siebie, a to, co nie jest dobre, zostawić. Ja - wzorem niemieckim - nie pracuję nigdzie poza moim szpitalem i moi lekarze również mają taki zakaz. Powód jest prosty: jeśli jestem w jednej przychodni i tylko myślę o tym, że za godzinę muszę być w innej na drugim końcu miasta, czeka tam dwudziestu pacjentów, a na każdego mam pięć minut, to zawsze ucierpi na tym pacjent. Ale i lekarz, bo szybciej przyjdzie wypalenie zawodowe.
Pamiętajmy, że ostatecznie sami odpowiadamy za to, jak pracujemy. I należy tę pracę układać sobie tak, żebyśmy mogli ją wykonywać tak, jakbyśmy chcieli.
W Niemczech wciąż bywa. - Kiedyś to mnie tam uczono da Vinci, a dziś ja jestem proktorem i uczę Niemców. Sam też wciąż się dokształcam w nowych technikach. W zeszłym tygodniu przeprowadzałem operacje pokazowe w Bawarii. Wymiana naukowa i doświadczeń między nami działa bardzo dobrze.
Z ziemi niemieckiej do Polski
Z takimi osiągnięciami, jakie dr Salwa miał w Gronau, mógł pracować w dowolnym miejscu na świecie. - To prawda, nie narzekaliśmy ani na warunki w Niemczech, ani na brak innych propozycji - oferowano mi pracę w krajach europejskich, arabskich i USA. Moja żona Jagoda również radziła sobie świetnie. Z wykształcenia jest weterynarzem dużych zwierząt i w Niemczech również leczyła zwierzęta gospodarskie. Z czasem zaczęła opiekować się pacjentami w mojej klinice - była dla nich konsjerżem, czyli przewodnikiem po szpitalnych procedurach, asystentem logistycznym i dobrym duchem. Bo wśród pacjentów mieliśmy nie tylko Niemców, ale też wielu Polaków. Dziś również pracujemy razem, choć w pracy widujemy się rzadko. Jagoda dla pacjentów zgłaszających się do kliniki jest pierwszym kontaktem. Nie można trafić w lepsze ręce - chwali żonę dr Salwa. I uśmiecha się do niej czule, mówiąc, że to miłość od liceum. - Szesnaście lat razem.
Powrót do Polski był postanowiony, zanim Salwowie w ogóle wyjechali. - Celem było zdobyć wiedzę i doświadczenie, nauczyć się innej kultury pracy, i wrócić. Dlatego cały czas dbaliśmy o to, żeby nie zrywać zawodowych kontaktów z Polską. Z czasem to procentowało. Bo tak samo, jak nikt nie czeka z otwartymi ramionami za granicą na emigranta, tak samo nikt - poza rodziną i przyjaciółmi - nie czeka na jego powrót.
Ale były też powody ogólnoludzkie. - By rozwinąć się zawodowo, trzeba czasem ponieść duży koszt osobisty. Oddzielenie od rodziny jest trudnym doświadczeniem, my na szczęście byliśmy we dwójkę. Ale to w Polsce czujemy się u siebie. Nawet podobne poczucie humoru ludzi wokół to jest coś, co na dłuższą metę jest bardzo ważne. Ogromnie zależało nam też na tym, żeby nasze dwie małe córeczki mogły swobodnie rozmawiać ze swoimi dziadkami, którzy po niemiecku nie mówią. Wracając do Polski ponieśliśmy duże ryzyko, ale wspólnie uznaliśmy, że warto, bo możemy tu zrobić dużo dobrego.
Dr Salwa przywiózł do Polski nie tylko powiększoną rodzinę i unikalne umiejętności. To na jego prośbę w warszawskim szpitalu, gdzie pracuje, kupiono robota medycznego da Vinci. Taki robot wart jest 1,8 mln dolarów, a jego roczne utrzymanie pochłania kolejne 600 tys. zł.
Prostatektomia SMART, od początku do końca przeprowadzona przez dra Salwę w asyście robota da Vinci, w prywatnym Szpitalu Medicover w Warszawie, jak można się domyślić, również nie należy do najtańszych - zabieg, zawierający wszystko w cenie ("Jeśli pacjent oprócz raka ma też np. przepuklinę, to również ją od razu operuję i o nic nie pytam") kosztuje ok. 46 tys. złotych. Mimo to grafik zapełniony jest na wiele miesięcy w przód.
- Moi pacjenci są zasobni, a moim marzeniem jest, żeby na taką operację stać było każdego Polaka. I żeby wykonywano je w całej Polsce. Nie chcę wprowadzać robotyki na salony, chcę ją wprowadzić pod strzechy. Bo to nie jest terapia eksperymentalna, w USA roboty medyczne są standardem od dziesięciu lat. W Polsce póki co jest ich zaledwie kilka.
Misją dra Salwy jest też szerzenie świadomości zdrowotnej u mężczyzn: - Nie trzeba się bać badania urologicznego. Głównym narzędziem pracy urologa jest zupełnie bezbolesne USG. Raka prostaty można podejrzewać, ustalając poziom PSA we krwi, to również jest proste badanie. A dalsze badanie urologiczne zależy od potrzeb danego pacjenta. Więc to nie jest tak, że po przekroczeniu drzwi gabinetu jesteśmy skazani na jakieś nieprzyjemne procedury. Temat prostaty trzeba nagłośniać, bo mężczyźni wstydzą się problemów z nią. A to jest taka sama choroba, jak wszystkie inne.
Bardzo lubi swoją pracę i tego nie kryje. Nie ukrywa też, czego nie lubi: traktowania pacjenta jak petenta przez lekarza, który uważa się za Boga.
Czasy, gdy byliśmy kapłanami wiedzy tajemnej, się skończyły i pora, by lekarze to zrozumieli. Dziś wielu pacjentów jest bardzo świadomych tego, co się z nimi dzieje, a w pewnych wąskich działkach pacjent wie czasem więcej od swojego lekarza. Nie rozumiem mówienia do pacjenta niezrozumiałym językiem, ex katedra. Też tak umiem, ale po co, skoro zależy mi, żeby pacjent jak najlepiej mnie zrozumiał? Może dla kogoś mówienie "robić siku" zamiast "oddawać mocz" jest infantylne. Niech tak będzie, ale mnie to nie przeszkadza.
Na koniec pytam dra Salwę, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się usłyszeć, że sam pracuje trochę jak robot? - Nie, ale może mówią tak o mnie w kuluarach. Robot jest odhumanizowany, a w kontaktach z mężczyznami potrzebna jest szczerość. I na tej umiejętności wyrażania szczerych emocji bardzo mi zależy, bo to pozwala pacjentowi szybko się otworzyć. Cieszy mnie to, co udaje mi się do tej pory osiągnąć, ale mam poczucie, że to dopiero początek. Bo ja naprawdę jestem bardzo pracowity. Ale nie nadymam się, że mam wielką misję, bo umiem pokonać raka. Mnie cieszy, gdy tę część, za którą jestem odpowiedzialny, udaje mi się zrobić dobrze i do końca.
Szczegółowy opis autorskiej metody doktora Pawła Salwy znajduje się na stronie: https://urologiadavinci.pl/ >>