Ten artykuł jest częścią cykluMłoda Polska
Marcin Łaskawiec za kamerą (fot. archiwum prywatne)
Marcin Łaskawiec za kamerą (fot. archiwum prywatne)

IMIĘ: MARCIN

NAZWISKO: ŁASKAWIEC

WIEK: 35 lat

ZAWÓD: autor zdjęć filmowych

OSIĄGNIĘCIA: nagroda International Indian Film Academy (IIFA - Indyjski Oscar) za zdjęcia do filmu "Tiger Zinda Hai". W swoim dorobku ma produkcje filmowe dla BBC, Netfliksa i ESPN. Od kilku lat pracuje z sukcesami w Indiach, w największym przemyśle filmowym na świecie.

To mógłby być scenariusz na film. W portugalskiej miejscowości Sesimbra leżącej nad Atlantykiem był późny wieczór. Marcin Łaskawiec leżał wygodnie w śpiworze rozłożonym na plaży, delektował się wyśmienitym winem i odpoczywał po czterodniowym trekkingu wzdłuż wybrzeża. Gdy na telefonie wyświetlił się egzotyczny numer, wahał się, czy odebrać. Odebrał. I tak zaczęło się jego nieustające pasmo sukcesów w największym centrum filmowym na świecie.

Tu powstaje dwa razy więcej filmów niż w Hollywood

W Indiach film jest religią, a kinematografia to jedna z najważniejszych gałęzi indyjskiego przemysłu, która daje zatrudnienie ponad dwóm milionom ludzi. Co roku produkuje się tutaj około 1800 różnego rodzaju filmów, dwa razy więcej niż w Hollywood. Śmiało można też zaryzykować stwierdzenie, że indyjska kultura filmowa należy do najstarszych na świecie. Już w 1896 roku, niespełna rok po opatentowaniu kinematografu, w Bombaju odbyły się pierwsze projekcje filmów braci Lumiere. Dwa lata później w Indiach wyprodukowano pierwszy film krótkometrażowy "The Flower of Persia", a pierwszą pełnometrażową produkcją był niemy film z napisami "Raja Harishchandra".Wyprodukowano go w 1913 roku, a w 1931 roku pojawił się pierwszy film dźwiękowy "Alam Ara". Tamtejsza kinematografia rozwijała się równolegle z Hollywood i z kinem europejskim. Dzisiaj obficie z tej tradycji czerpie, a wiele produkcji budżety ma porównywalne, a nawet większe niż hollywoodzkie hity. I myli się ten, kto myśli, że indyjskie kino to kicz i paździerz. Ten stereotyp jest już dawno nieaktualny. Film w Indiach uchodzi niemal za sacrum, aktorzy są bogami, a premiery najważniejszych tytułów to wydarzenia o charakterze narodowym.

(Marcin Łaskawiec na planie, fot. archiwum prywatne)

Debiut fabularny i od razu głęboka woda

W takiej właśnie rzeczywistości musiał odnaleźć się Marcin Łaskawiec, operator filmowy, absolwent katowickiej Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego. Gdy na portugalskiej plaży odebrał telefon, w słuchawce usłyszał głos Julii Piekiełko, właścicielki agencji Choice Talents, która pośredniczy w zatrudnieniu polskich i europejskich filmowców w azjatyckich produkcjach filmowych.

- To była szybka i spontaniczna akcja. Pytanie, czy mogę być za tydzień w Abu Dhabi na planie zdjęciowym. Julia potrzebowała operatora na plan filmu "Tiger Zinda Hai". Pierwsze klapsy już padły, ale nie zaiskrzyło między reżyserem a autorem zdjęć i potrzebne było szybko zastępstwo. Nie miałem żadnych planów, więc stwierdziłem, że wchodzę w to. Dopiero później zdałem sobie sprawę, w co wchodzę i jak wielką odpowiedzialność biorę na swoje barki

- opowiada Marcin Łaskawiec.

(Marcin Łaskawiec na planie, fot. archiwum prywatne)

"Tiger Zinda Hai" to jeden z najgłośniejszych filmów indyjskich ostatnich lat i jedna z najbardziej oczekiwanych produkcji. Olbrzymi budżet, gwiazdorska obsada i wciąż żywa w świadomości Hindusów historia oparta na autentycznej misji ratunkowej indyjskich i pakistańskich pielęgniarek porwanych w Iraku przez dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego. Do tego dla Marcina był to debiut fabularny w roli autora zdjęć.

Gdy po raz pierwszy zjawiłem się na planie, popatrzyłem w niebo, wziąłem głęboki oddech i zadałem sobie pytanie - dlaczego ja? Co ja tu robię? Przecież nawet nie miałem debiutu operatorskiego, a teraz jestem na planie olbrzymiej produkcji, która ma 120 dni zdjęciowych w kilku krajach i jest jednym z najbardziej oczekiwanych filmów w Indiach. Nie było jednak czasu na rozmyślanie, szybko złapałem flow z ekipą, notabene w tej ekipie było jeszcze dwóch polskich operatorów, Karol Stadnik i Michał Sosna. Wszedłem więc z marszu i poszło

- mówi Marcin Łaskawiec.

Poszło tak dobrze, że za swój debiut fabularny Marcin otrzymał nagrodę Indyjskiej Akademii Filmowej - to miejscowy odpowiednik Oscara, jedna z najważniejszych nagród filmowych w Azji. Zaskoczenie było ogromne, bo wśród 10 konkurentów nie brakowało uznanych nazwisk, a nagrody dla debiutantów są rzadkością. Od razu też pojawiły się kolejne propozycje i z jednorazowej przygody zrobiły się trzy lata spędzone w Indiach.

(Kadr z filmu 'Tiger Zinda Hai', fot. archiwum prywatne)

Filmowiec z Bukowna

Pochodzi z rodziny, w której nie ma tradycji filmowych. Mama jest kadrową, tata ekonomistą. Wychował się w Bukownie, małopolskim miasteczku słynącym z kopalni rud i cynku. Zapowiadał się na dobrego piłkarza, a pasją do sportu zaraził go wychowawca, nauczyciel wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 1 w Bukownie. Piłka przegrała jednak z muzyką. Pod koniec podstawówki zapałał miłością do gitary, a ucząc się już w I LO w Olkuszu, założył zespół i więcej czasu niż na boisku spędzał w piwnicach i garażach przy dźwiękach punk rocka. Gdzie w tym wszystkim był film?

W zasadzie to go nie było. Nie można o mnie powiedzieć, że byłem filmowym freakiem. Nie fascynowałem się Bergmanem, Kubrickiem czy Scorsese. Nie przesiadywałem w kinie, nie rozkładałem filmów na czynniki pierwsze. Moje filmowe wspomnienia z czasów radosnej młodości to domowy magnetowid, filmy na kasetach VHS z wypożyczalni i płacone kary, gdy się zwracało nieprzewiniętą taśmę. Na tym magnetowidzie, na nielegalu, bo rodzice nie pozwalali, obejrzałem "Twin Peaks" i do dzisiaj uważam, że to najlepszy serial, jaki powstał. Z kolei po obejrzeniu "Top Gun" zacząłem kleić modele samolotów

- wspomina Marcin Łaskawiec.

Pierwsze myśli o chwyceniu kamery w rękę pojawiły się pod koniec liceum. Robił już wtedy zdjęcia. Tata sprezentował mu aparat Zenit, dużo czasu spędzał w ciemni Domu Kultury w Olkuszu. Gdy trzeba było podjąć decyzję o studiach, wymyślił sobie katowicką filmówkę. Dla rodziców był to tak egzotyczny wybór, że zaczęli go namawiać na zmianę decyzji. Rodziców posłuchał, nie poszedł do filmówki, a na filozofię. - W liceum uczęszczałem na kółko filozoficzne prowadzone przez doktoranta filozofii Sebastiana Kołodziejczyka. Imponował mi wiedzą, inteligencją, pokazał jak myśleć, szukać odpowiedzi. Czytaliśmy Platona, Sokratesa, analizowaliśmy, dyskutowaliśmy, próbowaliśmy zrozumieć, kontestować, szukać sensu. Dostałem się na filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale po drugim roku zrezygnowałem i przeniosłem się na polonistykę - komparatystykę. Prawie zrobiłem licencjat - mówi ze śmiechem Marcin.

(Marcin Łaskawiec z nagroda? IIFA, fot. archiwum prywatne)

Prawie, bo gdzieś głęboko w podświadomości utkwiła mu filmówka. Do Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach dostał się za drugim razem. Rzemiosła uczył się od Marcina Koszałki, operatora i reżysera, członka Polskiej i Europejskiej Akademii Filmowej, który był opiekunem roku. Studiując, spotkał Wilhelma Sasnala, wybitnego malarza, który realizuje też ambitne i niezależne filmy. Pomagał mu przy realizacji dwóch filmów i wtedy po raz pierwszy zetknął się z profesjonalnie zorganizowanym planem filmowym. Jak mówi, ta współpraca wiele mu dała i poszerzyła horyzonty.

(Marcin Łaskawiec, fot. archiwum prywatne)

Pracował z najlepszymi

Po raz pierwszy głośno zrobiło się o nim, gdy teledysk do piosenki Brodki "Krzyżówka Dnia" nagrodzony został Fryderykiem. Klip wyreżyserował Krzysztof Skonieczny, a Marcin Łaskawiec był autorem zdjęć. Po tym sukcesie postanowił poszukać szczęścia w Warszawie. Nie było łatwo. Pierwsze pół roku pomieszkiwał u kumpla, śpiąc na materacu w kuchni między stołem a kuchenką. Imał się różnych fuch operatorskich, aż w końcu dowiedział się, że Andrzej Wajda kręci w stolicy film o Lechu Wałęsie. Scenografię do filmu robiła zaś Magdalena Dupont, z którą Marcin miał zajęcia w katowickiej szkole filmowej. Właśnie ona wkręciła go na plan - terminował pod okiem Czarka Lisowskiego, mistrza oświetlenia, i podpatrywał pracę Pawła Edelmana, wybitnego polskiego operatora. Potem był film dokumentalny w Czechach, serial dokumentalny w Bhutanie i praca w Polsce jako drugi operator przy bollywoodzkim filmie "24".

Moje pierwsze zetknięcie z indyjskim przemysłem filmowym. Ekipa miała zaplanowanych kilkadziesiąt dni zdjęciowych w Polsce i szukali drugiego operatora kamery. Drugi zazwyczaj ogarnia mniej skomplikowane sceny, dogrywki, widoczki itp. Przeżyłem bardzo intensywny miesiąc, zdjęcia kręciliśmy m.in. w Krakowie, Zakopanem, Łebie, w Górach Stołowych. To była duża produkcja, pełna efektów specjalnych, z udziałem kaskaderów, którzy pracowali z Danielem Craigiem przy Bondzie. Doświadczyłem tam rzeczy, których przy polskich produkcjach zapewne bym nie zaznał. Dlatego gdy na portugalskiej plaży dowiedziałem się o ofercie pracy w Indiach, nie wahałem się ani chwili

- dodaje Marcin Łaskawiec.

Filmy, które łączą ponad podziałami

Film "Tiger Zinda Hai" okazał się wielkim hitem. Na całym świecie zarobił równowartość prawie 300 milionów złotych. Nic zatem dziwnego, że reżyser Ali Abbas Zafar postanowił nie zmieniać zwycięskiego składu. Tym sposobem Marcin trafił na plan kolejnej superprodukcji. Film "Bharat" to epicka opowieść o tym, jak mocnym fundamentem w życiu każdego człowieka jest rodzina i jak wiele dla niej można poświęcić. Cała historia opowiedziana jest przez pryzmat rodzącej się niepodległości Indii po latach brytyjskiego kolonializmu i narodowościowych waśni, które w 1947 roku doprowadziły do powstania Indii i Pakistanu. "Bharat" jest adaptacją koreańskiego filmu "Ode to My Father", jednego z największych hitów kina azjatyckiego ostatnich lat. Indyjska produkcja nie zebrała tak entuzjastycznych recenzji jak koreański pierwowzór, ale dla Hindusów to niezwykle ważny film.

(Marcin Łaskawiec, Salman Khan i Karol Stadnik, fot. archiwum prywatne)

W indyjskiej kinematografii jak w soczewce skupiają się nadzieje rozwarstwionego społeczeństwa na lepszą przyszłość. To kino o wymiarze społecznym, nawiązujące do odziedziczonych po przodkach tradycyjnych wartości wyrażonych w przywiązaniu do ojczyzny i oddaniu rodzinie. Twórcy wypełniają swoistą misję, starając się, aby silnie podzielone indyjskie społeczeństwo odnajdywało na ekranie jak najwięcej elementów łączących i budujących wspólnotę. To ważne, bo nie ma chyba na świecie tak mocno rozwarstwionego narodu. Hindusów różnią i dzielą kasty, klasy, języki, patriarchalizm, religie, polityka, a także wykształcenie. Film pozwala chociaż na chwilę o tych różnicach zapomnieć.

(Salman Khan w 'Tiger Zinda Hai', fot. archiwum prywatne)

Olbrzymią rolę odgrywają tutaj aktorzy - ci najpopularniejsi mają w Indiach status niemalże bogów, a uwielbienie, z jakim się spotykają, przypomina masowe histerie na cześć Elvisa Presleya czy członków The Beatles. Tyle że do potęgi piątej. Na wizerunkach i pozycji gwiazd filmowych oparta jest nie tylko kinematografia w Indiach, ale też cała indyjska popkultura. Aktorzy i aktorki spoglądają z każdego billboardu, wychodzą z telewizorów, próbując sprzedać wszystko. Z doskonałym skutkiem. Tak też jest w filmie. Zatrudnisz rozpoznawalną gwiazdę, na pewno zarobisz, mimo że ich gaże potrafią sięgać nawet 40 procent budżetu filmu. Producenci i reżyserzy godzą się na to bez mrugnięcia okiem, bo cały tutejszy przemysł filmowy oparty jest na gwiazdach. Dlatego właśnie Ali Abbas Zafar w reżyserowanych przez siebie filmach "Tiger Zinda Hai" i "Bharat" obsadził Salmana Khana, jedną z największych gwiazd, który w Azji ma status jak Brad Pitt, Leonardo di Caprio czy Christian Bale. Razem wzięci.

 Dopiero w Indiach zdałem sobie sprawę z tego, co to znaczy być gwiazdą. W Polsce często kręci się mnóstwo dubli. W Indiach dwa, trzy maksymalnie. Na więcej nie pozwala harmonogram produkcji dopasowany do czasu gwiazdy. Tutaj cała machina z olbrzymim budżetem jest podporządkowana jednej osobie - jej planom, zachciankom, wizjom i czasowi. Często też zdarza się, że kręcimy bez aktora, bo ten akurat kręci reklamę zupełnie gdzie indziej lub też po prostu odpoczywa. Potem dogrywamy fragmenty z jego udziałem. Na Malcie, gdzie m.in. kręciliśmy "Bharata", do jednej ze scen musieliśmy zorganizować kontenerowiec. Wypłynięcie takiego statku z portu to szereg procedur i skomplikowana operacja, do tego pracę musieliśmy zaczynać wcześnie rano, by korzystać ze słońca. Niestety, timing Salmana Khana nie był zestrojony z godziną wstania słońca. Zaczęliśmy więc zdjęcia na morzu bez niego i dostaliśmy informację, że Salman będzie gotowy na godzinę 14. Statek zatem wraca do portu, Khan wsiada, płyniemy w morze i realizujemy zdjęcia. Nikt nie protestuje, bo tutaj jest jak jest

- opowiada Marcin Łaskawiec.

Marcin "robił" seriale, także dla Netfliksa

A jak jest u Marcina? Po zdjęciach do filmu "Bharat" pracował jeszcze jako drugi operator przy serialu BBC "Suitable Boy" kręconym w Indiach. Na planie spotkał się z Mirą Nair, światowej sławy reżyserką, wielokrotnie nagradzaną na najważniejszych festiwalach filmowych świata, która od wielu lat pracuje w Hollywood. Serial został wyemitowany przez BBC, a aktualnie można go oglądać na platformie Netflix. Polski tytuł to "Pretendent do ręki".

(Abu Dhabi jako Irak w filmie 'Tiger Zinda Hai', fot. archiwum prywatne)

Marcin zaś kilka dni temu skończył zdjęcia do kolejnego filmu produkowanego dla Netfliksa. Film opowiada o wydarzeniach po pamiętnym zamachu na Indirę Gandhi. W 1984 roku premier Indii została zastrzelona w swoim pałacu przez dwóch sikhijskich ochroniarzy. Była to akcja odwetowa za rządową operację "Blue Star" zakończoną krwawą rozprawą z sikhijskimi separatystami dążącymi do oderwania Pendżabu od Indii i utworzenia niepodległego państwa Sikhów - Khalistanu. Po zamachu na Indirę Gandhi kraj pogrążył się w chaosie, a Hindusi w akcie zemsty dopuszczali się prześladowań i morderstw na ludności sikhijskiej. Film powinien mieć swoją premierę jeszcze w tym roku.

Łaskawiec, po kilku latach spędzonych w Indiach, 11 lutego wraca do Polski. Jak sam mówi, chętnie popracowałby przy jakiejś polskiej produkcji, ale telefon z Indii potrafi zadzwonić w najmniej spodziewanym momencie.

Jakub Jakubowski. Dziennikarz, w latach 2009-2019 twórca i redaktor naczelny miesięcznika "Prestiż - magazyn trójmiejski", uznanego przez magazyn "Press" za najlepsze regionalne czasopismo w Polsce. Pracował również dla Radia Gdańsk, portalu trójmiasto.pl, był redaktorem naczelnym magazynu "Wiecznie Młodzi", publikował w "Dzienniku Bałtyckim", "Przeglądzie Sportowym", "Playboyu" i wielu innych. Zajmuje się także produkcją telewizyjną i filmową. Przez 12 lat wykładał dziennikarstwo prasowe i dziennikarstwo telewizyjne w Wyższej Szkole Komunikacji Społecznej. Fan zaangażowanego dziennikarstwa, dobrego reportażu i ciekawego wywiadu. Miłośnik żeglarstwa, roweru, muzyki, po godzinach DJ w legendarnym klubie Spatif w Sopocie.

Cykl "Młoda Polska"

Artykuły poświęcone są Polkom i Polakom, których podziwiamy i którym chcemy kibicować. Przyglądamy się ich sukcesom w świecie nauki, sportu, kultury czy technologii. Pytamy, co okazało się najważniejsze na drodze do prestiżowych nagród, międzynarodowego uznania i osobistej satysfakcji.

Zobacz więcej artykułów z cyklu Młoda Polska