Ten artykuł jest częścią cykluZagrajmy w zielone
'Sowi Dwór' Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)
'Sowi Dwór' Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)

Wibruje telefon pod poduszką. Musi być szósta. Kaja, łaciaty jamnikoid, zaczyna lizanie mego lewego ucha. Siadam na wózek. – W następnym życiu będę kotem – zapowiadam. – Naszym kotem.  

Kaja się zgadza. Koty mają dobrze: śpią, jedzą i potem znów śpią. Rodzeństwo Kai, Filippa zwana Pipcią i Boluś, przygarnięte z tego samego gospodarstwa, gotowe jest nawet dla porządku i sprawiedliwości stadnej pogonić kocie futra. – Ani mi się waż – zatrzymuję Bolka już w biegu. – Szanuj kota swego, możesz mieć gorszego.  

Kawa. Wielki kubeł. Podwójna. Nakarmić kocie futra. Ugotować wodę na mleko dla wiewiórów, przygotować świerszcze dla piskląt. Pora zacząć dzień, otworzyć ptaszarnię – pokój przeznaczony dla dzikich zwierząt. Kaja zatrzymuje się na progu. Tak jak inne zwierzaki domowe obowiązuje ją absolutny zakaz wstępu do ptaszarni. Te dwa światy nie mogą się mieszać. Dla bezpieczeństwa obydwu. 

Kupa znaczy życie 

Pierwsza kontrola klatek i inkubatorów. – Heeej, robaczki! Żyjecie?  

Żyją. Nikt w nocy nie umarł. Dziś będzie dobry dzień.  

– Zaraz będzie jedzenie – cały czas gadam. Nie ważne co, byle spokojnie. Drapieżnik skrada się cicho. Jeśli tyle hałasuję, to znaczy, że nie mam złych zamiarów, przecież ujawniam swoją obecność.  

Zaczynam mieszać preparat mlekozastępczy dla wiewiórów. Jedna miarka proszku, dwie wody, do tego kapka espumisanu. Mleko sprowadzamy z Holandii. W Polsce nie ma preparatów, które miałyby odpowiedni skład, stosunek tłuszczu do białka przypominający ten, jaki ma mleko wiewiórzycy. Zakładam rękawiczki, podkład na stół i kocyk, który był używany już wczoraj. Zapach jest ważny, nie może się zmieniać. Sprawdzam jeszcze temperaturę mleka i do roboty. Koniec specjalnego smoczka „miracle nipples" zamocowany na strzykawce trafia do maleńkiego pyszczka. Mały ciągnie powolutku, marudzi, ale w końcu zjada cały 1 cm3. Teraz masowanie brzucha. Powolutku, cierpliwie, kolejne okrążenia, aż fontanna moczu zatacza piękny łuk. Jeszcze kupa. Wczoraj jej nie było. Niedobrze, kupa to podstawa. Rudy zaczyna przysypiać. Nie poddaję się. I w końcu, po dwóch minutach masowania chudego, maleńkiego zadka, pojawia się Ona. Ma całe półtora milimetra, jest jaśniutka, ale ściemnieje za chwilę. Przyglądam się z zadowoleniem. Śliczna. Prawdziwa. Jedyna i niepowtarzalna. Wiewiórcza kupa. Za nią jeszcze jedna i kolejna. Opada ze mnie napięcie. Jest kupa. Jest życie.  

Wiewióry, jeszcze ślepe, trafiły do nas wczoraj. Podczas wichury całe gniazdo spadło na ziemię. Opatrzyłam zadrapania, otarcia, oliwką wyczyściłam futro z lepkiej żywicy. Zgodną trójką wtulają się w siebie na polarowym szaliku. Inkubator zapewnia im ciepło. Nie jest źle. Mają szansę, tylko karmić trzeba co dwie godziny. Mama wiewiórzyca nadstawia cyca na żądanie. Cóż, aż taka dobra to ja nie jestem. 

Wiewióry, jeszcze ślepe, trafiły do nas wczoraj. Podczas wichury całe gniazdo spadło na ziemię (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)

Maaatka! Jeeeść! 

W drugim inkubatorze trwa awantura. Pisklaki nie pojmują, co mogło mnie tak zająć. Przecież o piątej już było jasno! Zupełnie jasno! Porządny rodzic mógłby już to i owo im upolować i wsadzić do dziobów. To skandal! Przecież tak nie można, one umrą. I to natychmiast! Rozkładam „upolowane" przeze mnie śniadanie: rozmrożone ciepłą wodą świerszcze, rzecz jasna bez nóg i skrzydełek, kilka  świeżo ubitych mączników, karaczany tureckie, też rozmrożone, i na deser cukiereczki – mole woskowe. No nieźle. Do tego wapń, witamina B. Pewnie rodzice zapewniliby lepsze menu, bardziej różnorodne. Cóż, nam z braku rozmaitości muszą wystarczyć suplementy. 

Najpierw gniazdo jaskółek. Świerszcz – dziób, świerszcz – dziób… W końcu trzy japy przestają się otwierać. Jeszcze tylko wystawiają kupry poza miseczkę pełniącą funkcję gniazda, żeby zrobić kupę. Wtedy, jak na rodzica przystało, łapię pęsetą na oko centymetrowy pakunek kupy otoczonej delikatną błonką, przyglądam się każdej uważnie. I tak trzy razy. Piękne kupy, doskonale uformowane, znaczy – ptaszyska zdrowe. W naturze kupę należy wyrzucić nieco dalej od gniazda, by drapieżnik nie dowiedział się o maluchach. Poza tym w ten sposób unika się zanieczyszczeń. W ptaszarni wystarczy, że po oględzinach wyrzucę kupę do kosza.  

Jaskółki od razu zasypiają, ale w kolejce – z otwartym dziobem, zirytowany mocno – czeka kos. Temu oprócz świerszczy można wydać ubitego drewnojada, najlepiej jasnego, świeżo po wylince.  

Jastrząb, czyli myszołów 

Kawa mi się skończyła. Trzeba też rozmrozić myszy dla pustułki. I karmę dla bocianów. I ryby dla Grety – czapli. I przepiórki dla Iwany, samicy błotniaka stawowego. Zaaara, zaaara, a moje śniadanie?  

Kiedy kroję pomidora, dzwoni telefon. 

– U nas na podwórku jest ranny jastrząb – opowiada kobieta.  

Oho, myślę, „jastrząb", czyli pewnie myszołów. Przez kilka lat prowadzenia ośrodka tylko raz „jastrząb" okazał się jastrzębiem. W pozostałych przypadkach był to myszołów lub pustułka, a raz zgłoszona pustułka okazała się lelkiem.  

– U nas to znaczy gdzie? Jaka gmina? – W odpowiedzi pada nazwa gminy, która z nami nie współpracuje. 

– Proszę zgłosić sprawę do wydziału ochrony środowiska.  

– Ale ich to nie obchodzi. 

– Proszę pani, nie mogę przyjąć tego ptaka – tłumaczę cierpliwie. – Ta gmina z nami nie współpracuje. Nie pokryją kosztów leczenia. A nie chcemy pani naciągać na wydatki. Gmina ma obowiązek zająć się tym ptakiem, proszę nie dać się zbyć. 

Jeden z inkubatorów (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)

Ustalamy, że kobieta spróbuje. Kończę krojenie pomidora. Nie jest mi z całą sytuacją dobrze, ale w świetle prawa dzikie zwierzęta są własnością Skarbu Państwa, czyli wszystkich, czyli niczyje. Teoretycznie za leczenie dzikich zwierząt powinna odpowiadać gmina. W praktyce jednak tylko niektórzy samorządowcy poczuwają się do odpowiedzialności i podpisują z ośrodkami rehabilitacji zwierząt umowy dotyczące leczenia i rehabilitacji dzikich zwierząt.  

Jeśli umowy są podpisane, przebieg zdarzeń jest szybki i prosty. Gmina wystawia zlecenie na zajęcie się zwierzakiem, my zaś po wszystkim przesyłamy fakturę i informację dotyczącą przebiegu leczenia i rehabilitacji. Niektóre gminy mają specjalny numer alarmowy, pod który można zgłaszać dzikie zwierzęta w potrzebie. Dzięki temu nawet w weekendy zwierzaki sprawnie dostają pomoc.  

Na początku był zając 

Jest nas dwoje. Jakub i ja. Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Sowi Dwór" założyliśmy cztery lata temu, po przeprowadzce ze stolicy na wieś pod Płońskiem, do domu, który pamięta czasy carskie. Nie, żebyśmy mieli taki zamiar, ale kiedy trafił do nas kolejny zwierzak w potrzebie, przyszła pora na podjęcie decyzji. Wśród sąsiadów bowiem szybko się rozeszło, że mamy wiedzę, wykształcenie – jestem etologiem, czyli tzw. psychologiem zwierząt, asystentem lekarza weterynarii – i rękę do zwierząt. Zebraliśmy odpowiednią stertę papierów i założyliśmy ośrodek, a potem fundację, bo ośrodek nie miał osobowości prawnej. I poszło z górki…  

Jakub ogarnia wybiegi i woliery zewnętrzne, ja ptaszarnię, jeden z pokoi w naszym domu, w której prowadzimy leczenie. Oprócz zwierzaków, które po odkarmieniu lub rehabilitacji wracają do siebie, na łąki, do lasu, są takie, które mieszkają z nami na stałe. Powrót do natury oznaczałby dla nich śmierć. W takim wypadku w niektórych ośrodkach weterynarze usypiają zwierzaka. My nie możemy. Nie potrafimy się na to zgodzić.  

Jeśli zatem zwierzę radzi sobie w klatce i weterynarz da zgodę, dostaje „dożywocie" w ośrodku. Tak oto te niepełnosprawne mieszkają z nami. Niewidoma wiewiórka, puszczyk po amputacji skrzydła, kos, który po złamaniu skrzydła już nie poleci, bociany w podobnej sytuacji, kuna – zbyt oswojona przez ludzi, która przeszła metaboliczną chorobę kości. Dziś poluje na myszy na naszym strychu i w każdej chwili może odejść na wolność. To prawda, ich życie nie jest pełne. Ale kim jesteśmy, by decydować o tym, czy są lub nie są szczęśliwe? Sama od 20 lat poruszam się na wózku – kim jestem, by podejmować decyzję o śmierci kogoś, kto nie będzie już fruwał?... 

Marchewka, siekane myszy 

Koniec śniadania. Koniec dumania. Czas na przygotowanie misek. Dorosłe wiewióry: kawałki jabłka, marchewki, garść liści mlecza, gałązki wierzby, kilka orzechów. Sroka (na szczęście odleci): krojone „kogutki" (tzw. odpady z wylęgarni kurcząt), garść zmielonej suchej karmy dla kociąt, witaminy, wapń, na deser drewnojady, najlepiej bez osłonki. Pustułka, młoda, jeszcze nie rozrywa sama karmy, trzeba jej mysz pokroić… Potem nauczymy paniusię rozrywania ofiary.  

W wielkiej zamrażarce trzymamy karmę dla różnych gatunków: robale, mięso, ryby – wszystko, co może zjeść dzikie stworzenie. Do tego, już w ptaszarni, mączniki, drewnojady, owoce świeże i suszone, orzechy, różne rodzaje ziaren i gotowe mieszanki. Do dziś pamiętamy dzień, kiedy trafił do nas nur czarnoszyi, a nam akurat zabrakło ryb. Ptaszysko doceniło nasze poświęcenie: pływało w odstąpionej mu na szybko wannie. Odpoczęło, nawrzeszczało (nieprzypadkowo wiele ludów uważało go za ptaka świętego i wierzyło, że w jego ciele żyją duchy zmarłych przodków) i wywiezione na glinianki, z których mogło wystartować, odleciało. My zaś obiecaliśmy sobie, że sytuacja taka nie może się już powtórzyć i że zawsze będziemy mieli żarełko dla każdego stworzenia. 

Jakub ogarnia wybiegi i woliery zewnętrzne, ja ptaszarnię, jeden z pokoi w naszym domu, w której prowadzimy leczenie (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)

Odloty i odskoki 

Niektóre zwierzęta, takie jak drapole, czyli ptaki drapieżne, a także krukowate, szybko przywiązują się do opiekunów. A cały myk polega na tym, że człowiek ma pozostać tym, kim jest, czyli najgorszym wrogiem. Dlatego klatki w ptaszarni, gdzie odkarmiane są młode, są zasłonięte i karmi je tylko jedna osoba. Gdy tylko nauczą się samodzielnie pobierać pokarm, trafiają do wolier zewnętrznych. Tam widzą nas raz, góra dwa dziennie, zanim otworzymy drzwiczki, by mogły spróbować samodzielności. Przez jakiś czas jeszcze wykładamy karmę. Wiedzą, że w razie problemów z polowaniem mogą się posilić. Przez kilka dni się pojawiają, aż znikają na dobre, wybierając wolność.  

Z bocianami jest inaczej. Podrośnięte lub odchowane łażą po sadzie, czekając na michę. Kiedy nauczą się choć trochę latać, zaczynają zwiedzać pobliskie łąki. Aż w końcu dołączają do sejmikującego stada i odlatują. Jednego z naszych boćków widziano w Palestynie. Udało się odczytać jego obrączkę. Niektóre wracają, wiosną krążą nad naszym domem, szukając najlepszego miejsca na lądowanie i gniazdo.  

Najpiękniejszy, niemal mistyczny jest odlot jerzyków. One nie uczą się latać. One to wiedzą. Codziennie są karmione tak jak inne pisklęta, aż przychodzi moment, gdy ich lotki osiągają właściwą długość, a one czują, że to już czas. Wtedy wystarczy posadzić jerzyka na dłoni i wyciągnąć ją przed siebie, by on wzbił się, wybrał właściwy kurs w stosunku do wiatru i wzniósł się tak, jakby robił to od zawsze. 

Zające, sarny, jeże nie oglądają się za siebie. Znikają w zaroślach lub zbożu. Staramy się nie myśleć o tym, co może je czekać. Zapewne niektóre z nich umrą. Zostaną zjedzone przez drapieżniki. Cóż, przyroda, drapieżnik też musi żyć. 

Mleko krowie, czyli śmierć  

Telefon. Tym razem odbiera Jakub. Dzwoni gmina w sprawie sarniątka. Matka nie żyje, potrącona przez auto. Jakub prosi, by niczym nie karmić, umawia się na odbiór. Pół godziny później przy bramie staje samochód z maleńkim koziołkiem w tekturowym pudle.  

– Karmiliście? – pytam dla porządku. 

Nie, tylko trochę mleka dostał, sąsiad ma krowy. – Mężczyzna ma nieco spłoszoną minę. – Chętnie pił. 

Robi mi się zimno. Z pudła patrzą wielkie czarne ślepia. Zabili go, po prostu zabili. Jakub mówi wprost: 

On nie przeżyje. Krowie mleko zabija wszystkie dzikie zwierzęta. Krowie mleko jest dobre tylko dla cieląt.  

– Ale to było wczoraj i to tylko trochę.  

Bez słowa biorę pudło z maluchem. Nic nie mogę zrobić. Kiedy do jelit dotrze laktoza, pojawi się biegunka i dzieciak odejdzie. Nie mam sił ani krzyczeć, ani płakać. Patrzę w wielkie czarne oczy, które jutro będą martwe. Maluch dołączy do jerzyka nakarmionego kulkami serowymi, pisklęcia drozda, któremu zaserwowano nieoczyszczoną dżdżownicę, kosów zagłodzonych na suszonych mącznikach, zająca – również po mleku krowim.  

Kiedy do jelit dotrze laktoza, pojawi się biegunka i dzieciak odejdzie (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)

Chcieli dobrze, ale człowiek utożsamia pomoc z jedzeniem. Pierwsze pytanie, które słyszymy: Czym to karmić? Odpowiedź „niczym" budzi konsternację. Tymczasem jedyne, czego oczekujemy, to zapewnienie zwierzakowi 3C: ciepło, cicho, ciemno. Ogrzanie i zmniejszenie stresu ułatwi przeżycie. Również my nie zaczynamy od karmienia. Najpierw organizm musi ruszyć, trzeba go ogrzać, nawodnić. Dopiero później, pomalutku, odpowiednio dobrane pożywienie. A i to kropla po kropli, kawałeczek po kawałeczku, z jednoczesną obserwacją pojawiających się odchodów. 

Mój przyjaciel mop 

Myliłby się ktoś, kto uważałby, że podstawowe narzędzia pracy w ośrodku to opatrunki, leki, maści. Najważniejsze są mop, wiadro i ściera. To ich używa się codziennie, niezależnie od tego, kto akurat przebywa w ośrodku i jakie wytwarza odchody. Zaprawdę sztuka ich skutecznego usuwania powinna być przedmiotem zajęć i badań wszystkich zajmujących się opieką nad dzikimi stworzeniami.  

Odchody można podzielić na górne i dolne. Górne to wypluwki i inne podobne zwroty paszczowo-dziobowe. Dolne to kupki, kupeczki, kupska oraz, rzecz jasna, różne formy moczu. Wspomnieć jeszcze należy o skarbach lub zapasach gromadzonych nie tylko przez wiewióry. Kruk też uważa, że przyszłość jest niezbadana i resztki niedojedzonego mysiego mięcha można upchnąć pod podkładem, którym ma wyłożony dół klatki, lub w innym, niezbadanym jeszcze przez opiekuna miejscu. Seneka, nasz puszczyk, zwykł układać myszy w stosik w swoim gnieździe, czyli budce. Zdecydowanie nie lubi kontroli zasobów. Gawron Gucio uważa, że przyda się absolutnie wszystko, ale najbardziej kocha czerwoną zakrętkę od butelki. W klatce sroki Kornelii też dzieją się cuda.  

Myliłby się też ten, kto uważa, że w grę wchodzi jedynie sprzątanie klatki. Klatka jest gniazdem. Nikt, kto jest w miarę zdrowy, nie brudzi własnego gniazda. W celu wydalenia należy wystawić kuper i z odpowiednim impetem (oraz rozbryzgiem) dokonać ekskrecji zbędnych metabolitów. Owe metabolity mogą zatrzymać się na podłodze, ale nierzadko dumnie prezentują swe barwy na lodówce lub szafce, przysychając szybko w ciepłe letnie dni. I tak oto dodatkowo mamy do czynienia z komunikacją, czyli znakowaniem.  

Jak można się domyślać, wszystko to razem nabiera zadziwiającej mocy olfaktorycznej. Ominięcie jednego dnia współpracy z mopem lub niedostrzeżenie nowych kruczych zapasów grozi – zwłaszcza w upały – nie tylko epidemią, lecz także pojawieniem się nowego, niezupełnie pożądanego życia. Larwy much w upale pojawiają się błyskawicznie. Muchy są zagrożeniem, zwłaszcza gdy w ptaszarni przebywa jakiekolwiek ranne zwierzę.  

Uwaga, kot!  

Kolejne karmienia i kolejny telefon. Kot przyniósł do domu ptaka.  

– Proszę przyjechać jak najszybciej. Trzeba podać antybiotyk. 

– Ale nic nie widać.  

– Kły zadają punktowe rany. Tego nie będzie widać, ale rozwinie się sepsa – wyjaśniam. 

Mamy osiem godzin na podanie antybiotyku, potem będzie pozamiatane.  

Nie wyjaśniam, że w ślinie kota są bakterie z grupy Pasteurella, że kot powinien siedzieć w domu i spać, a nie szwendać się po ogrodzie w poszukiwaniu podlotów, nie wyliczam, ile ptaków rocznie zabijają koty. Mieszkamy na wsi. Tu większość kotów poluje, żeby jeść, żeby przetrwać. Zwłaszcza jeśli z rzadka dostają karmę.  

Przygotowuję klatkę, antybiotyk, nawodnienie, ewentualnie potrzebne opatrunki. Na szczęście szybko dostajemy pudełko z dzięciołem. Ptaszysko nie jest zadowolone. Wrzeszczy wniebogłosy. Ma drobne ranki na prawym skrzydle. Dostaje antybiotyk, elektrolity w fałd pachwinowy, a do klatki pieniek, żeby miał co robić. Po chwili rozlega się donośne bębnienie.  

Ominięcie jednego dnia współpracy z mopem lub niedostrzeżenie nowych kruczych zapasów grozi - zwłaszcza w upały - nie tylko epidemią, lecz także pojawieniem się nowego, niezupełnie pożądanego życia (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)

Żelki 

Dzwoni telefon. Słyszę go tylko dlatego, że mam włączonego audiobooka. Patrzę na zegarek, 22.30. Nieee nooo, już nie pracujemy, ja śpię, jestem kotem... Telefon znów dzwoni. I znów. Odbieram. Kobieta tak płacze w słuchawkę, że nic nie rozumiem.  

– I ona zaczęła rodzić – chlipie. – Zabiłam ją, zabiłam ją…  

– Kogo? – zaczynam wstawać z łóżka. Jakub rzuca w powietrze coś o spaniu.  

– Jeża – wyjaśnia kobieta. – Przecież mówię. W życiu nikogo nie potrąciłam, jeżdżę wolno, było ciemno. I teraz zabiłam, a ona urodziła. 

– Gdzie pani jest? 

– Przy siódemce. 

– Proszę przywieźć – decyduję z rezygnacją. 

Ubieram się, włączam sterylizator, przygotowuję stół. Czekam chwilę przy furtce. Kobieta podaje mi plastikowe wiaderko. Nadal się trzęsie, tusz rozmazany. Przy niej na oko siedmioletni chłopiec. Ma mokrą od płaczu twarz. Zaglądam do wiaderka. Jeżyca oddycha już bardzo słabo. Przy niej dwa maleńkie, dopiero urodzone „żelki", jak nazywamy nowo urodzone jeżyki. Mają niemal zerowe szanse na przeżycie. Wiem o tym. Wcześniaki.  

– Zajmę się nią – próbuję uspokoić kobietę. – Proszę zadzwonić jutro.  

Zanim dochodzę do ptaszarni, jeżyca umiera. Szybko sprawdzam, czy są jeszcze jakieś maluchy. Są dwa, ale jeden nie żyje. Dzielna matka. Maluchy wkładam do faunaboksu i do inkubatora. Przesuwam wiewióry. Muszą się podzielić. Nie ma innej możliwości. Mamy tylko dwa inkubatory, a w drugim są pisklaki. Piszę na komunikatorze do Madzi z Jeżonautów. Jest już 23, ale wiem, że kto ma małe jeże, ten nie śpi.  

Żelek (fot. Izabela Czarnecka-Walicka)



– Mam żelki  – wyjaśniam. 

– Waga?  

– Wcześniaki: 9 g, 12 g i 15 g. 

– Bez szans, chociaż pewnie będziesz próbować.  

Będę. Zawsze próbuję. Nastawiam wodę, najpierw dostaną kolostrum kocie zamówione z Holandii. Przyglądam się pomarszczonym, łysym stworzeniom. Pewnie umrą. Ale żyją. Jeszcze żyją.  

Pora spać. Przynajmniej przez dwie godziny być swoim kotem. 

Izabela Czarnecka-Walicka. Dziennikarka, reporterka, etolog. Wraz z mężem Jakubem prowadzi Fundację NeuroPozytywni działającą na rzecz osób z chorobami mózgu oraz Fundację i Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Sowi Dwór".