Ten artykuł jest częścią cykluZagrajmy w zielone
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Austria, Niemcy i Szwajcaria przygotowują swoich obywateli na możliwe tej zimy braki w dostawach prądu. Jak doszło do tak kryzysowej sytuacji?

Wpłynęło na nią wiele czynników, choćby to, że w 2021 roku zapotrzebowanie na energię wzrosło globalnie, bo gospodarki poszczególnych krajów nadrabiają straty po pandemicznym zastoju. Wzrosło więc także zapotrzebowanie na surowce, z których jest wytwarzana energia. To z kolei w drugiej połowie roku wywołało kryzys na rynku gazu. Obecnie w wielu europejskich krajach magazyny gazu nie są wystarczająco zapełnione. Podaż gazu jest istotnie mniejsza, a jego cena poszybowała w górę. Duży udział w tym kryzysie ma Rosja, która ograniczając dostawy gazu ziemnego do Europy, chce wymóc na Unii Europejskiej jak najszybsze dopuszczenie do użytku gazociągu Nord Stream 2. Ten na razie nie spełnia unijnych regulacji. Ale to niejedyny powód kryzysu. Zwiększone zapotrzebowanie na import gazu deklarują także Chiny, druga największa gospodarka świata. Przez to surowca faktycznie zaczyna brakować, a kraje w niego zasobne windują ceny.

Rozumiem, że w Austrii, Niemczech i Szwajcarii sytuacja jest tak dramatyczna, bo gaz to ich podstawowy surowiec energetyczny.

Nie. Gaz jest jednym z surowców, wcale nie wiodącym. W pierwszej połowie 2021 roku w Niemczech wytworzono z niego 16,7 proc. energii elektrycznej, w Austrii 15 proc. Mimo to w sytuacji dużego zapotrzebowania na energię i mniejszej produkcji ze źródeł odnawialnych, czyli na przykład z wiatru i słońca, gaz jest paliwem, które wyznacza cenę dla całego rynku. Właśnie dlatego w całej Europie prąd jest tak drogi.

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie i niezawodne przepisy kulinarne - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

I naprawdę ileś tysięcy austriackich czy niemieckich gospodarstw domowych w środku zimy będzie bez prądu i ogrzewania?

Myślę, że w komunikatach władz chodzi o ostrożność. Sezon grzewczy dopiero się zaczyna, przy dużych mrozach zapotrzebowanie na gaz może skokowo wzrosnąć. Ale pamiętajmy: w praktyce to nie wygląda tak, że nagle automatycznie zgaśnie światło w iluś domach. Gospodarstwa domowe to odbiorcy energii najbardziej chronieni przez operatorów systemu. Jeśli rzeczywiście pojawią się niedobory, to w pierwszej kolejności ich konsekwencje dosięgną przemysł.

Problem w tym, że kryzys na rynku gazu ziemnego ma podłoże geopolityczne. Dopóki gospodarki niektórych krajów europejskich będą w znacznym stopniu uzależnione od jego dostaw, dopóty muszą się mierzyć z ewentualnością niedoborów. Ich najpoważniejszą konsekwencją mogą być przerwy w dostawach prądu czy gazu do gospodarstw domowych. Pamiętajmy, że w gospodarce gaz jest wykorzystywany nie tylko do produkcji prądu, ale także w innych procesach energetycznych. W tym roku w Niemczech udział gazu w całym bilansie energetycznym wyniósł aż 30 proc.

Zbiorniki gazu (fot. Shutterstock)

Ale nas ten kryzys nie dotyczy, bo zamiast gazu – o ironio – mamy węgiel, czyli nie musimy się martwić.

Tego bym nie powiedziała. Po pierwsze, unijne rynki energii są połączone i cena u sąsiadów wpływa na cenę w Polsce. Zresztą z gazu – i to importowanego z Rosji – my też wytwarzamy energię elektryczną. Po drugie, myślę, że długoterminowo Polska ma znacznie więcej powodów do zmartwień niż inne kraje unijne.

Dlaczego?

Większość z naszych elektrowni jest przestarzała. Mamy też przestarzałe sieci dystrybucyjne – im bliżej odbiorcy, tym ich stan jest gorszy. Nie wspominając o węglu i ogromnych kosztach, jakie ponosimy za emisję CO2.

W pierwszej połowie 2021 roku Ministerstwo Klimatu i Środowiska wydało raport, w którym ostrzega, że jeśli w najbliższych latach nie zainwestujemy w budowę elektrowni zapewniających nowe moce, to musimy liczyć się z tym, że przestarzały system nie wytrzyma ciągłego wzrostu zapotrzebowania na energię elektryczną i w przyszłości czekają nas ograniczenia jej dostaw. Nie trzeba dodawać, że mówiąc o nowych elektrowniach, myślę o tych niskoemisyjnych.

Dlaczego właściwie nasze potrzeby energetyczne ciągle rosną?

Teraz obserwujemy skutki odbicia popandemicznego. W Polsce zapotrzebowanie na energię elektryczną wzrosło w tym roku o ponad 5 proc. Ale ważne jest także to, co czeka nas w przyszłości. Generalnie dążymy do zelektryfikowania takich sektorów, jak transport – dzięki samochodom elektrycznym – czy ciepłownictwo – na przykład przez większe wykorzystanie pomp ciepła – i to generuje ogromne zapotrzebowanie na energię. W Polsce ów proces postępuje znacznie wolniej niż w innych krajach Unii, ale też zmierzamy w tym kierunku.

Jednocześnie, choć nasze potrzeby rosną, nasza efektywność energetyczna, czyli wydajność użytkowania energii, jest niska.

Co to znaczy?

To temat rzeka. Najprościej mówiąc, chodzi o to, by zachowując podobny komfort życia, zużywać znacznie mniej prądu i innych nośników energii. W Polsce większość budynków wymaga modernizacji, bo są kompletnie niewydajne energetycznie. Zimą długo się nagrzewają i słabo trzymają ciepło. Są też takie, które co prawda zostały docieplone i uszczelnione, ale w niewłaściwy sposób, bo inwestycji nie towarzyszył audyt energetyczny. Problemem jest też przestarzały sprzęt, choćby AGD, który zużywa o wiele więcej prądu niż ten bardziej nowoczesny.

W Polsce większość budynków wymaga modernizacji, bo są kompletnie niewydajne energetycznie (fot. Shutterstock)

Załóżmy, że zima w Polsce będzie bardzo długa i mroźna. Czy grozi nam blackout spowodowany leciwością systemu?

W każdym kraju, także w Polsce, działa operator systemu przesyłowego. U nas tę funkcję pełnią Polskie Sieci Elektroenergetyczne, które w każdej sekundzie czuwają, by nie doszło do takiej sytuacji. PSE zawczasu tworzą prognozy zapotrzebowania, to znaczy starają się przewidzieć, ile faktycznie mocy będzie potrzeba, by sprostać popytowi odbiorców. Do tego prognozowanego poziomu operator dodaje niezbędne rezerwy, to znaczy na wszelki wypadek zapewnia dodatkowe możliwości wytwórcze. Czasem zdarzają się sytuacje nieprzewidywalne, jak katastrofa naturalna czy duża awaria. Ale nawet w takich przypadkach operator może zadziałać tak, by końcowy odbiorca nie odczuł ich skutków. Zresztą do takiej sytuacji doszło w czerwcu tego roku, kiedy awaria elektrowni Bełchatów usunęła z systemu blisko cztery gigawaty mocy.

Czyli?

Bełchatów to największa polska elektrownia. Zazwyczaj zapewnia ona jedną piątą zapotrzebowania naszego kraju na energię elektryczną. Mimo tak ogromnego braku spowodowanego awarią, nie wydarzyło się nic spektakularnego, ponieważ służby operatorskie były dobrze przygotowane i zadziałały na czas.

Odpowiadając na pani wcześniejsze pytanie: bieżące analizy naszej sytuacji energetycznej nie zakładają, że tej zimy możemy mieć do czynienia z czasowym odłączeniem prądu. Ale tak jak mówiłam: fakt, że Polska nie jest w tak dużym stopniu uzależniona od dostaw gazu ziemnego, nie czyni jej oazą energetycznego bezpieczeństwa. 6 grudnia Polskie Sieci Energetyczne, by utrzymać bezpieczny poziom rezerw mocy w systemie, musiały importować energię elektryczną z Litwy, Niemiec, Szwecji i Ukrainy. Powodem niedoboru okazały się prace remontowe w części polskich elektrowni, a także mniejsza, niż przewidywano, produkcja energii w elektrowniach wiatrowych.

Niektórzy eksperci sugerują, że jedną z przyczyn obecnego kryzysu jest zbyt szybkie odejście od węgla czy energii jądrowej w przypadku Niemiec na rzecz odnawialnych źródeł energii. Zbyt szybka zielona transformacja oraz fakt, że polityka energetyczna jest zakładniczką polityki klimatycznej, spowodowały, że zaniedbano bezpieczeństwo dostaw i ceny energii. Jak pani odniosłaby się do tych zarzutów?

Taka wizja obecnego kryzysu doskonale sprzedaje się w Polsce. Jest dla nas bardzo wygodna, bo sugeruje, że nasze uparte trwanie przy węglu można uznać za rozsądne i odpowiedzialne. Tu warto przypomnieć, że ostatnią elektrownię opalaną węglem kamiennym oddaliśmy do użytkowania w 2020 roku, a ostatnią opalaną węglem brunatnym – w grudniu 2021 roku.

I właśnie to trwanie przy węglu nas obciąża. Wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez kryzys energetyczny. Bo jeśli oznacza on nie tyle groźbę blackoutu, ile ogromne wzrosty cen za energię, to Polska jest w samym środku tego kryzysu. Ale my znowu wolimy mówić: owszem, u nas jest drogo, ale zobaczcie, jak drogo jest w innych krajach, 260 euro za megawatogodzinę! A u nas tylko 140! Tylko z czego tu się cieszyć, skoro w Polsce jeszcze nigdy w historii nie było tak drogo! Wzrost cen za prąd w Unii – jak już mówiłam – ma podłoże geopolityczne. Wynika z wysokich cen gazu, który od kilku dekad stanowi podstawę miksu energetycznego części państw UE. Powodem tego kryzysu nie jest więc ani transformacja energetyczna, ani to, że coraz więcej korzystamy z odnawialnych źródeł energii.

Kiedy minie sezon grzewczy i zmniejszy się zapotrzebowanie na gaz, ceny za energię spadną. W Unii dużo mówi się o tym, że zimą będzie już zawsze drogo. Ale za to latem w krajach, w których jest dużo odnawialnych źródeł energii (OZE), prąd będzie kosztował grosze – w Niemczech z samej fotowoltaiki można uzyskać ponad 50 gigawatów mocy rocznie. Tymczasem w Polsce będzie tylko drożej. 

Trwanie przy węglu nas obciąża (fot. Shutterstock)

Dlaczego?

Bo Polska jest najbardziej uwęgloną gospodarką Unii: w tym roku w naszym miksie energetycznym z węgla wytworzymy aż 75 proc. energii, reszta to OZE – około 15 proc. – i gaz – około 10 proc.

Taki bilans oczywiście wiąże się z wysokimi opłatami za emisję ogromnych ilości CO2, a te kosztują coraz więcej. Przypomnę, że europejski system handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla (ETS) funkcjonuje od 2005 roku. Nasz kraj zgodził się na to, że trzeba płacić za szkodliwy wpływ na środowisko. Co więcej, wszystkie środki ze sprzedaży przedsiębiorstwom uprawnień do emisji trafiają do krajowego budżetu. Gdyby te pieniądze od 2005 roku kolejne rządy realnie przeznaczały na transformację energetyczną i ograniczanie emisji, dziś bylibyśmy w zupełnie innym miejscu. Tymczasem przez 15 lat wykorzystywały pieniądze z ETS-u na dowolne inne cele. Zupełnie więc nie rozumiem, dlaczego teraz z faktu, że polityka energetyczna jest ściśle związana z polityką klimatyczną, czyni się zarzut. Jeśli chcemy zachować komfort życia, naszym celem powinna być ochrona klimatu. Jak wiadomo, jednym z jej filarów jest zredukowanie emisji gazów cieplarnianych. Tymczasem w Polsce energetyka jest najbardziej emisyjną częścią gospodarki. Bez wycofania się z węgla nie ma co marzyć o osiągnięciu celów klimatycznych.

Ale nie chodzi tylko o to. Rodzimy węgiel jest słabej jakości i leży bardzo głęboko. Wydobywanie go zwyczajnie przestaje być opłacalne, stąd część tego surowca importujemy na przykład z Rosji. Poza tym trzeba pamiętać, że transformacja energetyczna i tak się wydarzy. Możemy w niej uczestniczyć aktywnie albo biernie, ponosząc wysokie koszty trwania przy węglu, płacąc za prąd rachunki nie do udźwignięcia. Stracimy wtedy cenne relacje gospodarcze z innymi krajami, które implementując u siebie politykę klimatyczną, nie będą chciały na przykład kupować komponentów, których produkcja negatywnie wpływa na środowisko.

Kryzys na rynku gazu, o którym tyle tu dyskutujemy, niestety odwraca uwagę od naszych wewnętrznych problemów. Ich natura jest inna, ale w dłuższej perspektywie są znacznie trudniejsze do rozwiązania.

Od węgla trzeba w końcu odejść – to jasne. Ale elektrownie węglowe, jak i inne, na paliwa konwencjonalne, mają jedną przewagę nad OZE – ich produkcją można sterować, produkować więcej, gdy odbiorcy więcej zużywają. Tymczasem wiatr nie wieje, a słońce nie świeci na życzenie. W tym roku farmy wiatrowe wyprodukowały nieco mniej energii niż w ubiegłym. Jak radzić sobie z niestabilnością OZE, by zagwarantować bezpieczeństwo dostaw energii?

Przyzwyczailiśmy się do systemu, w którym wszystko jest zaplanowane. Tymczasem nasza rzeczywistość z różnych powodów się zmienia. Energia pozyskana i wyprodukowana z OZE jest znacznie tańsza niż ta pochodząca z energetyki konwencjonalnej. Jednocześnie OZE są znacznie trudniejsze w obsłudze właśnie dlatego, że można nimi sterować wyłącznie poprzez redukowanie produkcji, jeśli energii jest za dużo, ale nie na odwrót. Dlatego potrzebujemy wielu różnych źródeł pozyskiwania energii, tak by mogły się one nawzajem uzupełniać.

Z istniejących już w Polsce instalacji fotowoltaicznych moglibyśmy produkować sześć gigawatów rocznie. To mniej więcej tyle mocy, ile chcemy uzyskać z energetyki jądrowej, jeśli w końcu wybudujemy takie elektrownie. Tyle że farmy słoneczne działają tylko wtedy, gdy operuje słońce. Problemem staje się więc magazynowanie energii pozyskanej z OZE tak, by móc wykorzystać ją na przykład w miesiącach zimowych. Mamy obecnie baterie jonowo-litowe, które przechowują nadprodukcję energii niezbyt długo. Dlatego tak ważne są inwestycje w rozwój technologii, które to magazynowanie ułatwią – na przykład produkcja "zielonego" wodoru. Nie wdając się w szczegóły: chodzi o to, by przy użyciu energii z wiatru i słońca pozyskać wodór z wody w procesie elektrolizy. Tak uzyskany wodór można magazynować sezonowo i na przykład zimą wykorzystać do produkcji ciepła i energii elektrycznej.

Z istniejących już w Polsce instalacji fotowoltaicznych moglibyśmy produkować sześć gigawatów (fot. Shutterstock)

Czy w takim razie OZE na obecnym etapie rozwoju technologii magazynowania są w stanie zapewnić nam bezpieczeństwo energetyczne?

A czy gaz zapewnia takie bezpieczeństwo? Obecny kryzys pokazuje, że nie. OZE – w przeciwieństwie do paliw kopalnych – są wolne od geopolityki, ponieważ możemy je mieć u siebie. Teraz Polska importuje dwie trzecie gazu ziemnego, gros ropy naftowej. Nawet węgiel przywozimy – dwa lata temu pobiliśmy rekord importu z Rosji. Tymczasem na OZE patrzymy jak na narzucone nam rozwiązanie i nie dostrzegamy faktu, że OZE ograniczają import energii. Z tej drogi po prostu nie da się zejść i naprawdę pora przemeblować nasze myślenie o elektroenergetyce. Mniej przywiązywać się do modelu scentralizowanego i wielkoskalowego, a bardziej otworzyć się na model elektroenergetyki rozproszonej.

Jak to rozumieć?

W modelu elektroenergetyki rozproszonej, który już od kilku lat intensywnie rozwija się w Polsce, zamiast konsumentów mamy coraz więcej prosumentów, czyli osób, które nie tylko są odbiorcami energii, ale także jej producentami. Ich panele fotowoltaiczne produkują tyle, że oddają nadwyżkę do systemu. Ze względu na problemy techniczne w sieciach dystrybucyjnych oraz ich przestarzałość operatorzy nie potrafią na razie poradzić sobie z tą nadwyżką. Stąd od przyszłego roku zaczną obowiązywać nowe, mniej opłacalne dla prosumentów regulacje, co zapewne spowolni rozwój fotowoltaiki. Tymczasem z wyliczeń Forum Energii wynika, że w 2050 roku będziemy potrzebować około 70 gigawatów energii ze słońca, biorąc pod uwagę planowane odstawienia mocy węglowych. Oznacza to, że każdego roku powinny przybywać ponad 2 gigawaty nowych mocy słonecznych, między innymi w przydomowych instalacjach. Równolegle powinniśmy pracować nad ich integracją z całym systemem.

Jesteśmy dopiero na początku tej transformacji, ale energetyka rozproszona to nie tylko pojedynczy prosumenci. To także spółdzielnie energetyczne, zrzeszające na przykład mieszkańców osiedla albo budynku, przedsiębiorstwa farm fotowoltaicznych czy wiatrowych.

Podczas gdy w Austrii i Niemczech nowe budynki już niebawem będą miały wbudowane panele fotowoltaiczne w dachy, u nas wprowadza się kolejne utrudnienia. Choć oczywiście nie jest tak, że stary system wyrzucimy do kosza i od początku zbudujemy nowy. Tak się nie stanie. Te dwa modele – wielkoskalowy i rozproszony – powinny się uzupełniać.

Aleksandra Gawlikowska-FykAleksandra Gawlikowska-Fyk (fot. archiwum prywatne)

Na początku 2021 roku Rada Ministrów przyjęła strategię polityki energetycznej do 2040 roku. Czytamy w niej, że Polska zamierza zwiększyć wykorzystanie gazu ziemnego w produkcji energii, stając się do 2040 roku trzecim największym importerem tego surowca w Unii. Do tego planujemy wybudowanie elektrowni jądrowej, elektrowni wiatrowej na morzu i niestety wciąż wykorzystywanie węgla. Jaka pani zdaniem polityka energetyczna byłaby dla nas najlepsza?

Gaz jest surowcem przejściowym, a nie docelowym, bo również – choć w mniejszym stopniu niż węgiel – jest paliwem emisyjnym. Biorąc pod uwagę obecny kryzys na rynku gazu, powinniśmy jeszcze raz zastanowić się, czy naprawdę chcemy iść drogą, na którą niektóre państwa Unii wkroczyły kilka dekad temu i od której zamierzają odejść. Czy jest sens inwestowania w infrastrukturę, z której do 2050 roku i tak będziemy musieli zrezygnować? Owszem, gaz będzie nam potrzebny, ale właśnie jako paliwo przejściowe.

Na pewno powinniśmy postawić na silny rozwój energetyki, której źródłem są OZE, inwestować w technologie zdolne wykorzystywać nadwyżki energii produkowanej latem z fotowoltaiki. Ta nadwyżka może zasilić transport elektryczny, ale może też zostać wykorzystana w bezemisyjnej produkcji wodoru. Taki wodór już można magazynować i wykorzystywać jako źródło energii w miesiącach, gdy energii płynącej z fotowoltaiki jest znacznie mniej.

Na pewno dobrą inwestycją jest energetyka morska, czyli budowa farm wiatrowych na Morzu Bałtyckim. Ale też rozbudowa farm wiatrowych i słonecznych na lądzie. Im bardziej system będzie zbilansowany lokalnie, tym będzie tańszy i bardziej opłacalny dla gmin, spółdzielni czy przedsiębiorstw.

Ale dopóki nie powstaną tanie i efektywne technologie magazynowania energii z OZE – technologie wodorowe są drogie – musimy czymś innym bilansować jej ewentualne niedobory.

Oczywiście, dlatego niewielki wzrost znaczenia gazu w produkcji energii elektrycznej jest konieczny. Pytanie, czym ten gaz potem zastąpić? Rządzący mówią o energetyce jądrowej, tyle że to jest inwestycja bardzo kosztowna i długotrwała w realizacji. Tymczasem my musimy mieć plan odchodzenia od węgla już teraz, a nie perspektywę co najmniej 15 lat oczekiwania na elektrownię jądrową. Być może za jakiś czas lukę po węglu i gazie będzie można wypełnić wspomnianym wodorem, bo jego produkcja i magazynowanie będą tańsze. Ta dyskusja jest dopiero przed nami. Problem w tym, że my wciąż zbyt wiele decyzji odkładamy na później.

Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie i niezawodne przepisy kulinarne - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl

Dr Aleksandra Gawlikowska-Fyk. Członkini think tanku Forum Energii. Specjalizuje się w polityce i regulacjach energetycznych Unii Europejskiej. Przez pięć lat była kierownikiem najpierw projektu "Energia", a następnie programu "Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze i Polityka Energetyczna" w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Wcześniej przez wiele lat zajmowała się problematyką sektora krajowego oraz regionalnych rynków energii elektrycznej w Urzędzie Regulacji Energetyki. Doktor nauk ekonomicznych, magister administracji. Jest autorką wielu publikacji dotyczących energetyki, łączących perspektywę polityczną i ekonomiczną.

Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Zdobywczyni nagrody Grand Prix Festiwalu Wrażliwego w 2019 r. Jej teksty ukazują się też w "Dużym Formacie", "Gazety Wyborczej".