Ten artykuł jest częścią cykluZagrajmy w zielone
Lodołamacze na Wiśle (fot. Shutterstock)
Lodołamacze na Wiśle (fot. Shutterstock)

Tekst został opublikowany w 2021 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu

Na 150 tysiącach kilometrów polskich rzek może być nawet 70 tysięcy różnego rodzaju barier. Niektóre szacunki mówią, że przez ostatnie 200 lat budowaliśmy jedną barierę co drugi dzień. Prawie połowy z nich nie ma jeszcze na żadnej mapie.

Od wielu setek lat ludzie próbowali okiełznywać przyrodę, z tą różnicą, że 200 czy 300 lat temu możliwości techniczne były dużo mniejsze. Dzisiaj jedyne, co nas ogranicza, to finanse i szalona wyobraźnia inżynierów. I, na szczęście, prawo środowiskowe, które wskazuje, że rzeki to nie jest towar, tylko coś dużo ważniejszego. Dobro, o które musimy się troszczyć i dbać, niekoniecznie traktując je jako komercyjny towar na naszym rynku.

Jakie są rodzaje barier na rzekach?

Jest ich ogrom: jazy, przepusty drogowe, zapory, progi wodne czy wielkie zbiorniki zaporowe, takie jak zbiorniki włocławski, soliński, czy mniejsze, jak Siemianówka, Jeziorsko.

Głównym celem budowy barier na rzekach jest piętrzenie wody. Czasami na potrzeby poboru dla zakładów przemysłowych, nieraz na cele komunalne czy rolnicze, produkcji energii elektrycznej, żeglugi śródlądowej itd. Każda bariera ma jednak jednoznacznie negatywny wpływ na środowisko i zdarza się, że niszczy je nieodwracalnie.

W jaki sposób?

Każda bariera zmienia reżim wodny. Woda nie może płynąć tak, jak chce i jak powinna. Bariery ograniczają zwierzętom, szczególnie rybom, możliwość migracji. Doprowadziły do tego, że w Europie liczebność ryb migrujących spadła w ostatnich 50 latach o około 93 proc. A blisko 50 proc. gatunków ryb w Polsce to gatunki zagrożone wyginięciem. Niektóre z nich są rybami dwuśrodowiskowymi, czyli część życia spędzają w morzu, a część w rzekach. Natomiast wszystkie gatunki ryb, nawet te żyjące tylko w rzekach, potrzebują mieć otwartą drogę migracji, by móc swobodnie żyć, m.in. odbywać wędrówki na tarło, do miejsc, gdzie mogą się rozmnażać. Szacuje się, że około 90 proc. barier to przeszkody niskie, mające maksymalnie metr, dwa metry, ale dla większości ryb już 30 centymetrów jest nie do pokonania.

Każda bariera zmienia reżim wodny (fot. Shutterstock)

Bariery zatrzymują nie tylko organizmy żywe.

Także materiał, który niesie rzeka – piasek, żwir, kamienie, nazywane wspólnie sedymentami. Aby rzeka była stabilna, proces przenoszenia sedymentów z jednego odcinka rzeki na drugi musi być niezaburzony. Kiedy część sedymentów zostaje zatrzymana na barierze, nie dopływają one w dół rzeki. Mamy wtedy do czynienia z pogłębianiem się dna rzeki po jednej stronie bariery, czyli z erozją, a wypłycaniem po drugiej. Podobny efekt daje prostowanie i umacnianie rzek. Im woda szybciej płynie, tym ma większą siłę, czyli zabiera więcej materiału z dna i brzegów. I znowu dochodzi do erozji i pogłębiania dna.

Jeśli chcemy poczuć na własnej skórze skalę tych przekształceń, proszę stanąć w korycie jakiejkolwiek rzeki w Polsce i wyobrazić sobie, że 200 lat temu powinniśmy stać metr lub dwa metry wyżej. Tak bardzo obniżone zostały dna rzek. W niektórych rzekach karpackich stwierdzono obniżenie dna o nawet 4 metry! Podobne zjawisko obserwujemy np. na warszawskim odcinku Wisły.

A co ze zbiornikami przeciwpowodziowymi, retencyjnymi? To też zapory, ale wydaje się, że są potrzebne.

Ich właściwości są przeceniane. Zbiorniki retencyjne często są płytkie i duże, co w przypadku stojącej wody prowadzi do ogromnego parowania. Spójrzmy na zbiornik Siemianówka w dolinie górnej Narwi – parowanie z tego zbiornika w lecie jest dużo większe niż ilość wody, która do niego dopływa. Bilans wodny jest ujemny, czyli mamy mniej wody, niż mieliśmy przed zbudowaniem tego zbiornika.

Podobnie zdolności przeciwpowodziowe są najczęściej przeceniane. Nie tylko w wielu przypadkach zbiorniki nie są w stanie samodzielnie powstrzymać fali powodziowej, ale też niosą ze sobą bardzo duży koszt środowiskowy i społeczny. Przy budowie każdego dużego zbiornika należy ogromny obszar wysiedlić. Takie inwestycje są niezwykle kosztowne.

Warto tutaj zwrócić uwagę na to, że czym innym są suche zbiorniki przeciwpowodziowe, tzw. poldery, które przyjmują wodę jedynie w czasie wezbrań, a czym innym mokre, wielofunkcyjne zbiorniki, w których wodę piętrzy się na potrzeby energetyki lub żeglugi i zostawia rezerwę powodziową.

Czy w Polsce powstają nowe zbiorniki?

Planuje się budowę kilku, m.in. na Prośnie, pięknej, bardzo naturalnej rzece w Wielkopolsce. Będzie to duży, płytki zbiornik, narażony na ogromne parowanie i zakwity sinic. Koncepcja, zgodnie z którą ma powstać, liczy co najmniej 70 lat i mimo że warunki, w tym klimatyczne, zupełnie się zmieniły, dalej uporczywie forsowany jest plan jego budowy.

Kolejne progi mają być też budowane na Odrze i Wiśle. W tym wypadku głównym celem jest wprowadzenie wielkogabarytowej żeglugi śródlądowej. Powstała idea, by stworzyć w Polsce, właśnie na Odrze i Wiśle, drogi wodne na wzór Dunaju i Renu. Czasami mówi się, że to jest „przywrócenie użyteczności Wisły jako drogi wodnej", co jest zupełną bzdurą. Faktycznie Wisła była kiedyś wykorzystywana w celach transportowych, ale pływały po niej kompletnie inne jednostki niż te, których używamy współcześnie. Nie należy przystosowywać rzeki do statku, tylko statek do rzeki. A nasza nie nadaje się do tego, by być drogą wodną.

Widok na Wisłę (fot. Shutterstock)

Dlaczego?

Drogi wodne są całkiem dobrze użytkowane np. w Niemczech i Holandii, głównie to Ren i Dunaj – ogromne rzeki zasilane lodowcami, w przeciwieństwie do polskich, które są zasilane opadami. Współczesne autostrady wodne o klasie międzynarodowej wymagają bardzo głębokich rzek, niosących bardzo duże ilości wody, by mogły po nich płynąć barki z kontenerami. Do tego potrzebujemy wysokich mostów, żeby te statki się pod nimi zmieściły. Co więcej, w naszych warunkach nie byłby możliwy transport całoroczny, z uwagi na zamarzanie rzek i zbiorników.

I jeszcze jedno: wstępne szacunki mówią, że nawet jeśli zbudujemy drogę wodną na Wiśle, to w tej rzece nie będzie już wody. Nie będzie można pływać, bo nie będzie po czym.

Warto też obalić mit, że transport wodny jest ekologiczny i tani. Obecnie to pociągi są środkiem transportu emitującym najmniej CO2. A jeżeli zsumujemy wszystkie koszty związane z regulacją rzek, w tym budowę co najmniej 10 progów na Wiśle i drugie tyle na Odrze, to okaże się, że sama budowa dróg wodnych pochłonie bardzo dużo pieniędzy. Doliczmy do tego konieczność przebudowy mostów, utrzymywania drogi wodnej, a zimą koszty lodołamania. Szacuje się, że na zrealizowanie idei dróg wodnych trzeba przeznaczyć ponad 200 mld złotych, a roczne koszty ich utrzymania to może być nawet 10 mld złotych. Dla porównania: modernizacja kolei w całej Polsce według naszych szacunków kosztowałaby nie więcej niż 40 mld złotych.

Wspomniałeś o zamarzaniu rzek i lodołamaczach. Zupełnie niedawno mieliśmy bardzo duże zagrożenie powodzią zatorową na Wiśle, na wysokości Płocka – lód blokował przepływ rzeki.

Największa powódź zatorowa w Polsce miała miejsce właśnie na Wiśle. Doszło do niej zimą 1981/1982, na odcinku od Wyszogrodu do Włocławka. Jej przyczyną było powstanie zapory we Włocławku, którą zbudowano jako element projektu regulacji dolnej części Wisły. Początkowo miało powstać dziewięć progów, ale z powodów problemów gospodarczych skończyło się tylko na jednym.

Przed budową zapory nie było na obszarze środkowej Wisły tak częstych problemów z powodziami spowodowanymi przez zatory lodowe. Pojawiły się, odkąd mamy we Włocławku duży zbiornik z wodą niemalże stojącą. Ona zamarza, co roku są wydawane ogromne pieniądze, by ten lód usuwać – czasem pływają lodołamacze, czasem się go wysadza. Koszty są ogromne. Tylko za zakup dwóch lodołamaczy zapłaciliśmy 37 milionów złotych.

To ta sama tama, która w sporym stopniu odpowiada za wymarcie ryb wędrownych w dorzeczu Wisły.

Szacuje się, że zbiornik we Włocławku oddziałuje na obszar nawet 200 kilometrów w dół rzeki. Jeszcze gorzej jest w górze Wisły. Tama we Włocławku nie pozwala dopływać do mniej więcej 60 proc. obszarów tarłowych w Polsce. Odcina łącznie około 70 tysięcy kilometrów różnych rzek dla ryb! W tym cały obszar środkowej i górnej Wisły np. dla łososia. Gatunek, który kiedyś występował w Wiśle, wyginął przez budowę tej tamy.

Rzeki odcięte przez zaporę we Włocławku (fot. Piotr Bednarek / CC BY-SA 4.0) , Tama we Włocławku (fot. Shutterstock)

Możesz wyjaśnić, jak to dokładnie działa?

W momencie, w którym powstaje zbiornik zaporowy, zmieniamy środowisko z rzecznego na jeziorno-stawowe, w którym występują zupełnie inne organizmy, zarówno zwierzęta, jak i rośliny.

Ryby rzeczne nie mogą funkcjonować w środowisku zbiornika zaporowego. Ma on niższe natlenienie, wyższą temperaturę wody, występują w nim inne patogeny, choroby czyhające na ryby. Ryby rzeczne są przystosowane do w miarę szybkiego nurtu i jeżeli migrują na tarło, to wyczuwają, gdzie płynie najszybciej woda, i to jest dla nich wyznacznik kierunku, ich kompas. W stojącej wodzie ryba nie ma pojęcia, gdzie ma płynąć. A jeśli dopłynie na tarlisko, to dużo później, osłabiona, często łapiąc po drodze choroby. Jeżeli uda jej się złożyć jaja, to ten wylęg jest opóźniony, a małe ryby mają mniej czasu, by się rozwinąć. Każda zapora oddziałuje więc nie tylko na ryby dorosłe, ale też na kolejne pokolenia.

W Polsce także rolnictwo było argumentem za przekształceniem wielu rzek, m.in. prostowano ich koryta czy budowano na nich bariery.

Pierwotnie tereny Polski były pokryte wieloma bagnami, torfowiskami, których dzisiaj zostało może z 10 proc. Osuszone torfowiska przez pierwsze 30 lat są bardzo żyzną glebą. Wokół rzek są także pokłady madów, gleb, które powstały w wyniku wylewów. Nie bez powodu ludzie się nad rzekami osiedlali, budowali miasta. Obecnie jednak mamy problem braku wody, a nie jej nadmiaru.

Nie rozdziela się u nas terenów, które powinny pozostać rolnicze, i tych, które lepiej oddać rzece. Chociaż z drugiej strony te dwie funkcje nie muszą być ze sobą sprzeczne. Częściej jednak zdarza się, że zamiast próbować je rozsądnie godzić, to stosując przestarzałe metody, doprowadzamy do tego, że wszyscy tracą.

Jakiś przykład?

Dolina Bugu, która została bardzo silnie obwałowana po dużej powodzi w latach 80. Odcięto ją w całości, budując na potęgę wały przeciwpowodziowe. A teraz, po tych 40 latach, rolnicy narzekają, że wody jest za mało, że ziemia jest tak sucha, że mało co jest w stanie tam urosnąć. Takie krótkowzroczne podejście do środowiska doprowadzi do tego, że i rolnicy, i środowisko będą bardzo dużo tracić. Możemy już niedługo mieć taką sytuację, że spora część polskich upraw będzie musiała być sztucznie nawadniana. To bardzo istotnie podroży koszty produkcji, a co za tym idzie – podniesie ceny produktów, które będziemy potem kupować w sklepie.

Do tego dochodzi znaczenie stref buforowych – fakt, że rolnictwo dociera do samego koryta rzeki, nie pozostawiając bardzo często roślinności wzdłuż rzek, co powoduje, że substancje szkodliwe trafiają do rzek, a następnie do Bałtyku.

Może wiele lat temu takie rozwiązania mogły być uznawane za dobre, czasem jedyne dostępne.

I kiedyś, i dzisiaj zmagamy się z błędnym pojęciem, czemu w ogóle służy rzeka. W prawie jest wyraźnie napisane, że rzeka służy do odprowadzenia nadmiaru wody – to jest główny cel, który przyświeca rzekom zgodnie z prawem wodnym. Nie są to cele środowiskowe, zapewnienie rekreacji, naturalności rozrodu organizmów, retencja itd. W związku z tym cała gospodarka wodna jest skupiona na tym, by ten cel odprowadzenia nadmiaru wody realizować. Kiedyś faktycznie być może było to bardziej uzasadnione. Ale obecnie musimy walczyć z takim anachronicznym podejściem.

I kiedyś, i dzisiaj zmagamy się z błędnym pojęciem, czemu w ogóle służy rzeka (fot. Shutterstock)

Po 200 latach regulacji, gdy doszły do tego zmiany klimatu, okazuje się, że zaczyna brakować nam wody. Już w rolnictwie na potęgę stosuje się sztuczne nawodnienia, bo wody w glebie nie ma. Wyprostowane rzeki, które mają tylko przyspieszać odpływ wody, nie spełniają swojej funkcji, bo nie są w stanie tej wody przytrzymać i odpowiednio odprowadzić, a my tę wodę niesamowicie szybko tracimy. Dlatego dzisiaj, zamiast stosować przestarzałe metody, powinniśmy zastanowić się nad rozsądnym kompromisem wodnym. I zacząć gromadzić wodę nie w wielkich zbiornikach zaporowych i nie w poprzegradzanych korytach rzek, tylko w krajobrazie. Kluczowa jest ta woda, której na pierwszy rzut oka nie widać – w lasach, na łąkach, w glebie.

A jakie jest dzisiejsze znaczenie hydroelektrowni na rzekach? Czy one też należą do przestarzałych rozwiązań?

To, że energia hydroelektryczna jest zielona, to kompletny mit, który pokutuje do dzisiaj. Jest to co prawda energia odnawialna, woda cały czas płynie, to fakt, ale nie jest to energia zielona. Koszty środowiskowe budowy elektrowni wodnych, szczególnie tych małych, są ogromne – stawiamy barierę, która niesie dramatyczne skutki dla życia w rzece.

Elektrownie wodne produkują bardzo mało prądu, a w całej Polsce istotne jest tylko tych 12 największych – z ponad 700 łącznie. Według danych podawanych przez GUS w 2018 roku  najmniejsze elektrownie wodne, których jest ponad 650, wytworzyły około 0,2 proc. energii produkowanej w Polsce. Mamy więc ponad 650 barier na rzekach, które w ostatecznym miksie energetycznym nie mają żadnego znaczenia. Są to ogromne koszty środowiskowe i niemalże żadne zyski energetyczne. Powinniśmy dążyć do rozbierania takich elektrowni, bo ekonomicznie nie mają żadnego uzasadnienia, a środowiskowo potrafią zmienić życie wielu gatunków ryb.

Elektrownia wodna na rzece Kwisa, w województwie dolnośląskim w miejscowości Leśna (fot. Shutterstock)

Jakie są największe wyzwania związane z rzekami, z którymi musimy sobie teraz poradzić?

Opublikowany w zeszłym roku „Emergency Recovery Plan for Freshwater", stworzony wspólnie przez ekspertów z WWF, Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody i Wildfowl and Wetlands Trust, wskazał sześć największych zagrożeń, jakie czyhają na środowisko rzeczne. I odpowiedział na pytanie, co trzeba zmienić, by środowiska rzeczne – nie tylko w Europie, ale i na całym świecie – można było skutecznie chronić.

Pierwszym zaleceniem jest umożliwienie naturalnego przepływu rzek, czyli zniesienie barier i renaturyzacja – przywrócenie meandrów, podniesienie dna, zmniejszenie zanieczyszczeń, tych komunalnych, związanych z procesem produkcyjnym, ale też z rolnictwem, które dopuszcza do rzek ogromne ilości azotu, fosforu i środków ochrony roślin.

Kolejnym – ochrona środowisk wodnobłotnych, mokradeł. To takie naturalne gąbki, które trzymały wodę w czasach, gdy było jej za dużo, i oddawały, gdy zaczynało jej brakować.

Jeszcze inny punkt dotyczy przeciwdziałania przełowieniu, a następny – gatunków inwazyjnych. Czyli obcych, których wcześniej nie było i które w sposób istotny wpływają na równowagę w środowisku. Potrafią wypierać inne gatunki, a nawet monopolizować wybrane tereny dla siebie. Jak np. trawianka, która zjada ikrę, stadia larwalne i młode ryby, a także traszki, żaby czy larwy owadów tak długo, aż zmonopolizuje cały zbiornik. Lub pstrąg źródlany, który powoduje spadek liczebności rodzimego pstrąga potokowego – ponieważ oba gatunki odbywają tarło w tym samym czasie, pstrąg źródlany krzyżuje się z pstrągiem potokowym, czego wynikiem są niepłodne mieszańce.

Jaka jest skala zmian, które są potrzebne polskim rzekom?

91 proc. rzek w Polsce wymaga jakiejś formy renaturyzacji. W części miejsc należy po prostu dać przyrodzie spokój i pozwolić rzekom wrócić do naturalnego biegu, w niektórych trzeba przeprowadzić bardzo drogie, wymagające ciężkiego sprzętu projekty renaturyzacji. Tak jak wydaliśmy ogromne pieniądze na niszczenie rzek, tak teraz powinniśmy rzekom pomóc odzyskać dawny stan.

Marek Elas, ekspert ds. ochrony ekosystemów rzecznych w Fundacji WWF Polska (fot. Agata Porażka)

Tekst powstał we współpracy z fundacją WWF Polska.

Fundacja WWF Polska prowadzi kampanię „Nie tamujmy rzek, niech płyną!", która ma na celu pokazanie szkodliwego wpływu barier na rzekach zarówno na ludzi, jak i środowisko. Fundacja zachęca również do podpisywania petycji w sprawie rozbiórki niepotrzebnych barier i wstrzymania budowy nowych.

Marek Elas. Ekspert ds. ochrony ekosystemów rzecznych w Fundacji WWF Polska. Zajmuje się m.in. koordynacją programu Strażnicy Rzek WWF, angażującego wolontariuszy w ochronę rzek ze szczególnym naciskiem na problematykę barier na rzekach. Z wykształcenia leśnik, w nieustającej drodze do doktoratu z zakresu ekologii i biologii lęgowej brodźca piskliwego. W wolnych chwilach gitarzysta kilku składów i puzonista grający na cukinii w Warzywnej Orkiestrze Paprykalaba, a także zapalony kibic zespołu AKS ZŁY i aktywista na rzecz społeczeństwa obywatelskiego.

Piątka Weekendu: jak pomóc w ratowaniu rzek?

1. Pobierz aplikację Barrier Tracker, służącą do zaznaczania na mapie barier na rzekach. 2. Przystąp do programu "Strażnicy rzek WWF", w ramach którego przejdziesz szkolenia i nauczysz się, jak rozpoznawać poszczególne bariery i aktywnie działać przy ich likwidacji. 3. Zacznij edukować siebie i swoich bliskich, jak należy dbać o rzeki. 4. Jeśli zauważysz wyciek szkodliwej substancji do rzeki, zawiadom straż pożarną i policję. 5. Podpisz petycję "Stop tamom", która ma zapobiec powstawaniu kolejnych barier na rzekach w Polsce.

Podpisz petycję