Sukcesy Polaków
Mariusz Potocki uczestniczył w wyprawie na Mount Everest, w trakcie której zamontowano najwyżej położone stacje meteorologiczne na świecie i pobrano rdzeń lodowy z wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów (fot: archiwum prywatne)
Mariusz Potocki uczestniczył w wyprawie na Mount Everest, w trakcie której zamontowano najwyżej położone stacje meteorologiczne na świecie i pobrano rdzeń lodowy z wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów (fot: archiwum prywatne)

Cykl "Młoda Polska" poświęcony jest Polkom i Polakom, których podziwiamy i którym kibicujemy. Kolejne sylwetki publikujemy w każdy wtorek.

IMIĘ:

Mariusz

NAZWISKO:

Potocki

WIEK:

39 lat

ZAWÓD:

geograf, glacjolog

OSIĄGNIĘCIA:

uczestniczył w wyprawie na Mount Everest, w trakcie której zamontowano najwyżej położone stacje meteorologiczne na świecie i pobrano rdzeń lodowy z wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów.

Od dziecka nie może usiedzieć na miejscu. Wolny czas spędza, jeżdżąc rowerem po mazurskich polach i lasach. - Tego typu wycieczki to właściwie całe moje dzieciństwo. Wtedy też zacząłem się interesować biologią i geografią. Byłem typowym wiercipiętą, albo - jak moi rodzice zwykli to nazywać - dzieckiem "podszytym wiatrem" - wspomina Mariusz.

'Byłem typowym wiercipiętą, albo - jak moi rodzice zwykli to nazywać - dzieckiem 'podszytym wiatrem' - mówi o sobie Mariusz (fot: archiwum prywatne)

Jego podróżniczy zapał nieco gaśnie na początku szkoły średniej, kiedy pochłania go nauka oraz życie towarzyskie. Ale gdy tylko pojawia się okazja, ponownie rusza na samotne eskapady. - Pojechaliśmy z rodzicami do Grecji - przemieszczaliśmy się autokarem z miejsca na miejsce. Mama i tata zgodzili się, żebym podróżował na własną rękę. Łapałem więc "stopa", znikałem na 2-3 dni, po czym dołączałem do nich. I tak w kółko - opowiada Mariusz.

W szkole radzi sobie naprawdę dobrze. Zostaje nawet laureatem konkursu chemicznego - nagroda to indeks Wydziału Technologii Chemicznej na Politechnice Gdańskiej. Za namową koleżanki postanawia jednak złożyć dokumenty również na Uniwersytecie Warszawskim - wybrany kierunek to geografia. Choć i tu zostaje przyjęty, przesądzony wydaje się wyjazd do Gdańska. - I wtedy dostałem zaproszenie na obóz zerowy organizowany przez geografów. Pojechałem i kompletnie wsiąkłem - wspomina. Nie chodzi tylko o atmosferę. Stałym punktem wyjazdów jest "slajdowisko", podczas którego studenci prezentują młodszym kolegom zdjęcia wykonane w trakcie dalekich podróży.

- Pomyślałem wtedy: Boże, więc studenci też mogą robić takie rzeczy? Zupełnie zapomniałem o studiach chemicznych, nigdy nie pojawiłem się na gdańskiej uczelni. Dopiero list informujący o wykluczeniu z grona studentów z powodu "braku postępów w nauce" mi o niej przypomniał - śmieje się Mariusz.

86 kilogramów piasku

To w Warszawie na dobre zaczyna interesować się fotografią. Pierwsze zarobione pieniądze wydaje na analogową lustrzankę. Niebawem ruszy też w daleką podróż: dzięki wsparciu samorządu studenckiego wyjeżdża z grupą studentów do Mongolii. Ich wyprawa ma naukowy cel - przyglądają się piaszczystym wydmom pustyni Gobi i pogłębiają wiedzę na temat sedymentologii, czyli procesów powstawania skał osadowych. Z Azji przywożą nietypowy "łup": 86 kilogramów piasku. Pakunek transportują pociągiem, przez Rosję i Białoruś.

Mariusz Potocki (fot: archiwum prywatne)

- Spotkaliśmy w trakcie podróży Polaków, którzy nie mogli zrozumieć, po co to robimy. Rok później wdałem się w przypadkową rozmowę na temat Mongolii z ludźmi, którym przyjaciel, fotograf, wspominał o napotkanych w pociągu studentach czubkach wiozących piasek z pustyni. Chodziło oczywiście o nas - opowiada.

Dzięki studiom Mariusz odwiedza między innymi Tunezję, gdzie pisze pracę na temat zjawiska pustynnienia. Dyplom magistra otrzymuje w 2004 roku, po czym bierze udział w rekrutacji na studia doktoranckie. I tu czeka go rozczarowanie. Profesorowie stawiają na kandydatów zajmujących się geografią społeczno-ekonomiczną, a nie fizyczną. Dotychczasowa aktywność naukowa Mariusza nie stanowi dla nich wystarczającego argumentu. - Nagle znalazłem się pod ścianą, nie będąc do końca pewien, co zrobić ze swoim życiem - przyznaje.

Na Antarktydę w pół godziny

Na szczęście z pomocą przychodzą znajomi. Mariusz dowiaduje się od jednego z nich o rekrutacji na stanowisko meteorologa. Miejsce pracy jest nietypowe: to polska Stacja Polarna im. Henryka Arctowskiego znajdująca się 120 kilometrów od wybrzeża Antarktydy. Najpierw musi się jednak spotkać z profesorem Stanisławem Rakusą-Suszczewskim, który założył tę placówkę.

- Ostrzegano mnie, że profesor to ekscentryk i trzeba z nim uważać. Wysłałem bardzo krótkiego i zwięzłego maila. Odpowiedź otrzymałem o 5.30, przeczytałem ją o 7.30 - profesor pisał: "Zapraszam na ul. Ustrzycką w Warszawie, na 8.00". Miałem więc pół godziny! - mówi.

Mariusz dociera na spotkanie w ostatniej chwili. I udaje mu się przekonać do siebie naukowca. Najpierw jednak będzie musiał spędzić kolejny rok w Warszawie, w Polskiej Akademii Nauk. Na Antarktydę wyrusza we wrześniu 2005 roku. Jest zachwycony kołem podbiegunowym. - Było fantastycznie, to naprawdę piękne miejsce. Pracowałem tam jako meteorolog, zajmowałem się też obserwacją ssaków morskich i obserwacją glacjologiczną. Na pewno sporo pomógł fakt, że szybko przyzwyczajam się do nowych warunków, nie kalkuluję, po prostu działam - mówi.

Mariusz Potocki spędził półtora roku na Antarktyce na stacji polarnej (fot: archiwum prywatne)

Początkowo ma pozostać na Antarktyce (jak określa się Antarktydę i okoliczne wyspy) przez rok. Prosi jednak o przedłużenie pobytu o dodatkowe sześć miesięcy. Intuicja? Niebawem stację polarną odwiedza ekipa telewizyjna z amerykańskiej stacji CBS, która przygotowuje materiał na temat lodowców. Towarzyszy jej prof. Paul Mayewski z Uniwersytetu Maine. Mariusz jest przewodnikiem ekipy po Wyspie Króla Jerzego. Gdy praca nad programem telewizyjnym jest już skończona, prof. Mayewski pyta Mariusza o jego plany. Dowiaduje się, że chciałby rozpocząć studia doktoranckie. Bez wahania proponuje, aby podjął je w Stanach Zjednoczonych. Dziś mówi o Polaku: - To niesamowicie kreatywny naukowiec oraz świetny współpracownik, szczególnie gdy chodzi o pracę w terenie.

Nie wchodzę tam po selfie

Mariusz w roku 2008 melduje się w Maine. Okolica przypada mu do gustu: jest tu sporo jezior i mało ludzi, co przypomina mu rodzinne Mazury. A amerykańska uczelnia daje duże możliwości.

- Nie chcę krytykować polskiego środowiska akademickiego. Zwłaszcza że na naszej stacji polarnej wszyscy bardzo starali się o to, aby działała ona jak najlepiej - zastrzega Mariusz. - Brakowało jednak środków finansowych. Często wymyślaliśmy sobie z kolegami jakieś małe projekty, które nie wymagały dodatkowych pieniędzy. Tu jest inaczej, dysponujemy lepszą aparaturą, uczelnia nie jest aż tak uwikłana w biurokrację. To naprawdę sprzyja efektywnej pracy.

Z propozycją, aby to instytut, w którym pracował Mariusz, uczestniczył w wyprawie na Mount Everest, zwróciło się National Geographic Society (fot: archiwum prywatne)

W Maine Mariusz skupia się na rozprawie doktorskiej. Wolny czas poświęca fotografii. I uczestniczy w kolejnych ekspedycjach. W ciągu dziesięciu lat odwiedza m.in. Andy i Kilimandżaro. Rozwija się jako naukowiec, zyskuje też umiejętność wspinaczki wysokogórskiej, która przyda mu się jeszcze wielokrotnie. Między innymi w drodze na Mount Everest. - Z propozycją, aby to nasz instytut uczestniczył w wyprawie na Mount Everest, zwróciło się do prof. Mayewskiego National Geographic Society - mówi Mariusz. NGS zorganizowało ekspedycję razem z firmą Rolex w ramach projektu "Perpetual Planet". Jego głównym celem jest zbadanie, w jaki sposób działalność człowieka wpływa na najbardziej niedostępne obszary naszej planety, takie jak lasy deszczowe, głębie oceaniczne i górskie szczyty. W tym - na najwyżej położone miejsce na Ziemi.

- Profesor zapytał: A co byście powiedzieli, gdyby tym razem to naukowcy weszli na szczyt? Gdy okazało się, że chodzi m.in. o mnie, nie wahałem się ani minuty. W wyprawie wzięli udział również geografowie: Tom Mathews i Baker Perry oraz szerpowie [wysokogórscy tragarze - przyp. red.] i ekipa dokumentacyjna - opowiada Mariusz.

Głównym celem było zamontowanie na Mount Evereście dwóch stacji meteorologicznych i pobranie rdzenia lodowego na wysokości, na której dotąd tego nie robiono (kolejno: 7945 i 8430 metrów).

Naukowcy założyli, że lód znajdujący się w górnych partiach Mount Everestu może mieć przynajmniej pięć tysięcy lat. - Badając go, możemy określić, jak zmieniał się klimat w tym czasie, oraz przewidzieć, jak te zmiany będą przebiegać w kolejnych latach - wyjaśnia Mariusz. - Najwyżej położona stacja meteorologiczna na świecie pozwoli nam natomiast lepiej zrozumieć, co dzieje się na szczycie Mount Everestu, opracować dokładniejsze prognozy meteorologiczne i poszerzyć naszą wiedzę na temat współczesnego klimatu.

Wyprawa wyruszyła 21 maja tego roku. Już kolejnego dnia Polak znalazł się na wysokości 8020 metrów. - Aż do ostatniej chwili nie miałem pewności, czy sprzęt, którym dysponujemy, zadziała, czy baterie, które zasilają aparaturę, jeszcze się nie rozładowały. Gdy zaczęliśmy już wwiercać się w lód, poczułem prawdziwą euforię - opowiada.

Głównym celem wyprawy na Mount Everest było zamontowanie dwóch stacji meteorologicznych i pobranie rdzenia lodowego na wysokości, na której dotąd tego nie robiono (www.NatGeo.com/Everest, fot: Mark Fisher/ National Geographic)

Druga ze stacji meteorologicznych została zamontowana nieco wyżej, na wysokości 8430 metrów, czyli 418 metrów poniżej wierzchołka góry. Badacze zrezygnowali ostatecznie z wejścia na szczyt. Ich wyprawa przypadła na okno pogodowe, czyli sprzyjające warunki meteorologiczne, z których chcieli skorzystać również alpiniści. Było więc ryzyko, że ekspedycja utknie w niebezpiecznym "korku". - Widziałem tam osoby z obrzękiem mózgu, chorobą wysokogórską, które wołały o pomoc. Warunki były naprawdę trudne, na tak dużej wysokości zaczyna brakować tlenu, krążenie krwi przyspiesza i organizm przestaje sobie z tym wszystkim radzić. Pomyślałem wtedy: Co ja tu robię? Wchodzę na Mount Everest, żeby zebrać jakiś lód. Potem stwierdziłem jednak, że jest w tym coś niesamowitego: robię to w bardzo dziwnym, oryginalnym celu, nie po to, aby zdobyć szczyt i zrobić sobie tam selfie - śmieje się Mariusz.

Namiot, śpiwór i doktorat

Ładunek zawierający próbki lodu o łącznej długości 12 metrów oczekuje na transport z nepalskiego Katmandu do Hongkongu. Stamtąd rusza do Stanów Zjednoczonych, gdzie Polak, wykorzystując zaawansowaną aparaturę, którą dysponuje Uniwersytet w Maine, rozpocznie badania. Przyznaje, że myśli już o kolejnych wyprawach.

- Kocham pracę w terenie, a ściślej: pracę z ludźmi w terenie. Nie potrzebuję wówczas zbyt wiele. Z tego, co liczę, to w ciągu ostatnich 10 lat spędziłem w namiocie i śpiworze jakieś półtora roku - mówi.

Już niebawem wróci w okolice koła podbiegunowego, na wyspy Georgia Południowa i Sandwich Południowy. Wraz z grupą naukowców skupi się tam m.in. na badaniu lodowców. - Dzięki kolejnym próbkom starego lodu będziemy mogli określić, w jaki sposób nasza działalność, przemysł etc. wpływają na środowisko. Wiele osób twierdzi, że przyroda jakoś sobie z tym wszystkim radzi, że jesteśmy dla niej obojętni. Nic podobnego. Przyroda to wszystko pamięta - mówi Mariusz.

Planuje też obronić upragniony doktorat. Jego rozprawa jest już od dawna gotowa. - Po drodze pojawiało się po prostu zbyt wiele ciekawych możliwości, np. wyprawy naukowe do Antarktyki, w Andy, na Kilimandżaro, Himalaje itd. Profesor Mayewski przymyka jakoś na to oko i daje mi czas. Nie za bardzo podoba się to natomiast mojej żonie (śmiech) - dodaje.

Mateusz Witkowski. Ur. 1989. Redaktor naczelny portalu Popmoderna.pl, stały współpracownik Gazeta.pl, Wirtualnej Polski, "Czasu Kultury" i miesięcznika "Teraz Rock". Doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki UJ. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w roku 2018. Interesuje się związkami między literaturą a popkulturą, brytyjską muzyką z lat 80. i 90. oraz włoskim futbolem. Współprowadzi fanpage Niedziele Polskie, prowadzi facebookowego bloga muzycznego Popland.