artykuły
Nanga Parbat (fot. Ahmed Sajjad Zaidi/Pakistan/CC BY-SA 2.0/Wikimedia Commons)
Nanga Parbat (fot. Ahmed Sajjad Zaidi/Pakistan/CC BY-SA 2.0/Wikimedia Commons)

Prawie kilometr w górę w około sześć godzin. Wejście z 4,8 na 5,8 tys. metrów, gdzie normalny człowiek bez aklimatyzacji może się porzygać jak kot od choroby wysokościowej. Po trudnych ścianach Nanga Parbat, po skale i lodzie, Adam Bielecki i Denis Urubko wspięli się, biorąc pod uwagę warunki i ciemności nocy, z prędkością wręcz nieprawdopodobną. Morderczą. Dla większości ludzi - nadludzką. Dotarli do Elisabeth Revol osiem godzin wcześniej niż szacowano, bo ona na czworakach metr po metrze parła w dół , a oni bili rekord prędkości wspinaczki.

Większość ludzi, jeśli w ogóle znalazłaby się na tej ścianie, po prostu zostałaby na niej na wieki wieków. Zapełniając najpierw pieluchę ze strachu i wołając, że oni to jednak wolą na Morskie Oko.

A Adam i Denis - i nie zapominajmy o dwójce, która czekała na dole z niezbędnym sprzętem ratowniczym  - szli. Nie, oni zapiep****i, w minus 50 stopniach odczuwalnej temperatury, wbijając czuby raków w twardy jak jasna cholera lód, wczepiając czekany, ostre, nożycowate przedłużenia własnych rąk w lodową ścianę, przepinając karabinki po poręczówkach (jeśli jakieś tam były i mogły zostać wykorzystane - nie mam tej informacji, ale ta szybkość na to wskazywała) niczym lodowe pająki w jakimś fantastycznym świecie. Po to, żeby uratować dwójkę ludzi - doświadczoną himalaistkę i bożego szaleńca, który po wielu perturbacjach, wzlotach i upadkach uparł się, że ten trudny ośmiotysięcznik stanie się drogą jego życia.

Nie chodził zbyt wiele po Tatrach czy Alpach, nie przeszedł, w przeciwieństwie do większości polskich wspinaczy, kilometrów treku i tysięcy metrów wspinu po skale i lodzie w niższych górach, nie przeszedł kursu taternickiego . Nie, Tomek Mackiewicz nabrał doświadczenia od razu na górach o wiele trudniejszych, siedmio- i ośmiotysięczników, na Alasce, w Karakorum, w Himalajach. Niejako "na skróty". Odważnie, ale ryzykownie. Zbierał co roku pieniądze na kolejną wyprawę. Próbował wejść na Nanga Parbat siedem razy. Znał tę górę aż za dobrze, nieraz dała mu w kość. Zdobycie tego szczytu, potwierdzone przez jego wspinaczkową partnerkę Elisabeth Revol , to jest triumf ducha.

Po zbyt niskich górach sam chodzę, żeby oceniać tutaj profesjonalizm i przygotowanie wyprawy Mackiewicza i Revol. Na to przyjdzie czas później i niech to robią bardziej doświadczeni ode mnie. Trudno oczywiście porównywać wielką polską wyprawę na K2 i warunki panujące obecnie pod tą górą do mniejszej wyprawy za o wiele mniejsze pieniądze na odległy o 150 km szczyt Nanga Parbat. Ale ja nie o tym.

Ja o tym, że tam, na górze, niezależnie od wyniku akcji, napisała się jedna z najpiękniejszych, ale naprawdę najpiękniejszych i najbardziej dramatycznych historii polskiego i światowego himalaizmu. Napisała się historia, o której będzie się kiedyś kręcić filmy, a naukowcy będą badać, czy Bielecki i Urubko to tylko cyborgi, czy w stu procentach androidy o niespożytych siłach.

Znamy już dziś smutne zakończenie tego filmu. Ale niezależnie od niego, w tym filmie, który powinien powstać i z pewnością powstanie, będzie o dwóch wielkich marzeniach, którym na imię K2 i Nanga Parbat. Będzie o Mackiewiczu, jego nietuzinkowym, dramatycznym, trudnym życiorysie  i o strasznym wyborze jego towarzyszki. Wyborze takim: zostać przy chorym partnerze na pewną właściwie śmierć czy ratować swoje życie, zostawić go i schodzić w dół. Trzeciej opcji nie ma, nikt nie da rady w pojedynkę sprowadzić chorego i rannego partnera z 7,5 tysiąca metrów. I nikt, kto nie był tam, na granicy strefy śmierci, nie ma prawa jej decyzji oceniać. To będzie też film na przekór tym, którzy wygodnie w domowym ciepełku na naszej płaskiej polskiej nizinie krzyczą wniebogłosy w komentarzach w sieci, że dlaczego akcja ratunkowa jest z ich podatków, że co za egoiści z tych himalaistów, że to ich problem, sami ryzykowali to niech się sami ratują, że w ogóle po co ten himalaizm, są inne sporty, że to wykorzystywanie miejscowych, że himalaiści traktują miejscową ludność - Nepalczyków, Pakistańczyków, Szerpów - jak kolonialiści. Tak, taką bzdurę też wczoraj przeczytałem.

Jeśli nie rozumiesz, dlaczego Jerzy Kukuczka po zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum - 14 ośmiotysięczników - poszedł na słynną południową ścianę Lhotse, na której znalazł śmierć, dlaczego Krzysztof Wielicki wszedł na ośmiotysięcznik w niecałą dobę, dlaczego Wojtek Kurtyka nie robił tego, co oni, tylko szedł własną ścieżką, wytyczając nowe drogi wspinaczkowe na najtrudniejszych ścianach, dlaczego Artur Hajzer w 1989 r. uratował Andrzeja Marciniaka na Lho La, dlaczego Wanda Rutkiewicz bywała w kontaktach międzyludzkich nie do zniesienia, ale żelaznej woli zazdrościli jej wszyscy i poszła na Kanczendzongę, by nigdy nie wrócić, nie czytaj dalej. Proszę. I nie chodź nigdy nawet nad Morskie Oko.

facebook.com/czapkins

Bo będzie to też film o bezinteresownym poświęceniu grupy ludzi, którzy przygotowywali się od wielu miesięcy do spełnienia swojego marzenia. Do dokonania czegoś, czego nie dokonał przed nimi jeszcze nikt. Chcieli wydrzeć szczyt K2, tej przeklętej, morderczej góry, która zabrała już wielu polskich himalaistów, z łap zazdrośnie strzegącej jej zimy. Wydrzeć tylko dla siebie. Tak, dla siebie, bo w góry idzie się dla siebie. Idzie się z najróżniejszych powodów, które to powody w pewnym momencie sprowadzają się do tych kilku sekund, gdy podnosisz głowę, widzisz szczyt i szczęście prawie rozsadza ci łeb i już wiesz, że nikt i nic ci tego szczytu nie odbierze. I w tym momencie wiesz, że właśnie wygrałeś z całym piep****ym światem, który próbuje ci na różne sposoby przeszkodzić w życiu.

I nagle ci wszyscy żyjący marzeniem o K2 ludzie słyszą, że trzeba pomóc kolegom. Wiedzą, że jako jedyni rzeczywiście mogą pomóc - nikt inny nie mógłby dotrzeć do Mackiewicza i Revol w tak krótkim czasie. Zostawiają K2 - swoje marzenie - na później. Na trochę później bo jakoś jestem pewien, że zdobędą to K2 jeszcze tej zimy, ale to nie takie proste - wbiec sobie najpierw na jeden ośmiotysięcznik, a potem na drugi. Ale zgłaszają się - wszyscy!!! - do pomocy. A potem wybrani z nich ryzykują życiem i pną się w górę przez noc. Przechodzą w znakomitym tempie ścianę Kinshofera - sto metrów komina ze skały i lodu, cholernie trudny fragment, w nocy, bardzo, bardzo szybko. W zimnie i w rozrzedzonym powietrzu, które to warunki naprawdę wypruwają z człowieka wszystkie siły. No, chyba, że tym żyjesz, że to kochasz, że od lat przygotowujesz swój organizm z myślą właśnie o tym celu, że jesteś świetnie wytrenowanym, silnym jak piep****ny czołg polskim himalaistą. Wtedy to się staje możliwe. Wtedy właśnie kreślisz w realu scenariusz filmu o tym, co w człowieku najlepsze.

Niezależnie od jego zakończenia.

A zakończenie boli jak cios pięścią w twarz. Bo jest słodko-gorzkie. Brutalna prawda była taka, że po odnalezieniu Elisabeth Revol, która zeszła o wiele niżej, niż Tomek Mackiewicz, Bielecki i Urubko musieli schodzić z nią. A skoro musieli schodzić, to kto miał pójść po Tomka?

Odpowiedź brzmi: Nikt. Po tej wykonanej z niesamowitą szybkością wspinaczce obaj musieli odpocząć. I to długo, nawet 1-2 godziny. Nie mieli namiotu. Zresztą wejście to połowa sukcesu. Najtrudniejsze zawsze jest zejście - a co dopiero sprowadzenie osłabionej Elisabeth w dół, żeby helikopter jak najszybciej mógł ją zabrać do szpitala. I to się udało.

Szybko zobaczyłem w komentarzach głosy: że "nasi", Polacy, szli ratować "naszego", a nie "jakąś Francuzkę". I że to źle, że ją ratują, a po niego nie idą. I że niech jacyś Francuzi się tym zajmą.

Krótkie słowo wyjaśnienia.

Po pierwsze, w górach stosuje się tzw. odwrotny triaż - ratuje się ludzi w odwrotnej kolejności, niż w szpitalu. Czyli najpierw udziela się pomocy tym najmniej poszkodowanych, a nie tym najciężej rannym z zagrożeniem życia. Bo tam, w górze, w trudnych warunkach, gdzie trzeba zejść sporo w dół, by rannego mógł podjąć helikopter, jest większa szansa, że przeżyją właśnie ci lżej poszkodowani, którzy jako tako mogą iść. Gdyby zacząć ratowanie od tych w najgorszej sytuacji, efektem może być śmierć i tych ciężko, i tych lekko rannych.

A po drugie: wiecie, dlaczego detektory lawinowe, wskazujące pozycję zasypanego pod śniegiem, podają tylko informację, gdzie i jak głęboko jest zasypany człowiek, a nie podają, kto to? To teraz wyobraźcie sobie: szukacie zasypanych w lawinie ludzi. Wiecie, że jedna osoba jest 4 metry pod śniegiem (praktycznie zero szans na wyciągnięcie żywej),a druga metr pod śniegiem (o wiele większa szansa). Sęk w tym, że wiecie, że ta osoba, która leży 4 metry pod śniegiem to wasz bliski. Mama, tata, mąż, żona, brat, siostra, ukochane dziecko. Kogo próbujecie wykopać? Wiecie, prawda? A wiecie jaki będzie efekt? Dwa trupy zamiast jednego. A co jest cenniejszego, niż jedno więcej uratowane życie?

Rozumiecie już, dlaczego uratowali Elisabeth? Bo ratuje się życie ludzkie, a nie Francuza lub Polaka. Ratuje się człowieka.

Facebook Adama Bieleckiego

I dlatego potem był ten drugi cios pięścią w twarz. Ten, gdy zapadła straszna decyzja, która wszystkim siedziała z tyłu głowy, choć nikt nie próbował nawet dopuścić do siebie takiej myśli. Że nie pójdą po Tomka Mackiewicza. Po pierwsze dlatego, że musieli sprowadzić Elisabeth. Sama nie dałaby rady, półprzytomna ze zmęczenia, wychłodzona, z paskudnymi odmrożeniami rąk i nóg, które skutecznie utrudniają precyzję wspinaczki. Po drugie dlatego, że wobec nadchodzącej zmiany pogody i ekstremalnego, naprawdę ekstremalnego wysiłku podczas rekordowo szybkiego wejścia próba dalszego parcia w górę oznaczałoby narażenie życia ratowników. Niebezpieczeństwo tego, że któryś z ratowników sam mógłby potrzebować ratunku, było zbyt duże, aby zaryzykować.

Skąd ja, tu na dole, wiem, że było zbyt duże? Ja nic nie wiem, nie będę się wymądrzał. To oni, tam w górze, wiedzą. I kierownicy wyprawy na dole, co zęby na tych górach zjedli. I tylko oni mieli prawo podjąć decyzję o końcu akcji ratowniczej. A my mamy obowiązek uszanować i zrozumieć, jak potwornie była dla nich bolesna. "Płaczemy" - napisali. I ta niepewność, która już zawsze będzie: a może on tam jeszcze żył...?

 
Zobacz wideo

Michał Gostkiewicz. Dziennikarz i redaktor magazynu Weekend.Gazeta.pl. Wcześniej dziennikarz Gazeta.pl, "Dziennika" i "Newsweeka". Stypendysta Murrow Program for Journalists (IVLP) Departamentu Stanu USA. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Robi wywiady, pisze o polityce zagranicznej i łazi po górach.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU