
Katowice, wtorek, 18 października 1983 roku
W sali 304, największej w Sądzie Wojewódzkim w Katowicach, toczyły się najgłośniejsze procesy: katowicka afera mięsna, proces seryjnego gwałciciela "Pętlarza" czy zabójcy prostytutek Bogdana Arnolda. Tym razem władze chciały uniknąć rozgłosu i prasa nie podała informacji o rozpoczynającym się procesie kolejnego mordercy kobiet, któremu ulica nadała przydomek "Wampir z Piekar". (...)
Drzwi do sali otworzyły się i na wokandę wywołano sprawę przeciwko Joachimowi Knychale. Przewodniczący składu, sędzia Sądu Wojewódzkiego Marek Michniewski, udzielił głosu prokuratorowi. Andrzej Juźków odczytał liczący dwadzieścia siedem stron akt oskarżenia zawierający trzynaście zarzutów. Pięć dotyczyło pozbawienia życia, siedem zamiaru zabójstwa i jeden związku z zaborem mienia. (...) Wyrok przyjęto jako oczywisty. (...)
Bytom, sobota, 2 listopada 1974 roku
Jesień 1974 roku była w Polsce wyjątkowo brzydka. 2 listopada lało, wiał silny, zimny wiatr, ludzie kulili się pod parasolami i starali się czym prędzej schronić w domach. W Pyrliku, gdzie mimo fatalnej aury panowała gorąca atmosfera, przy jednym ze stolików siedziały trzy ładne, wystrojone i mocno nadąsane dziewczyny. Przed nimi stało kilka kieliszków wina i szklanki z oranżadą. Nie odzywały się, widać było, że coś zepsuło im humor, nawet nie spojrzały na eleganta w modnej koszuli non iron, który do nich podszedł.
- Maria! - powiedział chłopak i popatrzył z wyrzutem na jedną z dziewczyn. - Przecież jest sobota, można trochę wypić. Maria siedziała z twarzą zwróconą w stronę tańczących.
- Dobra, jak chcesz. Ja idę do chłopaków. Odwrócił się i odszedł w stronę stolika, przy którym siedziało kilku świetnie bawiących się młodzieńców.
- Maria, Maria, zawsze to samo! Spojrzała na koleżanki. - Przecież jest sobota! - powtórzyła, naśladując głos chłopaka. - A potem nie wie już, jak się nazywa. Mam dość. Jak chce pić z kumplami, to niech pije. Ja idę do domu. (...) Wstała i z podniesioną głową przeszła obok stolika, przy którym siedział Włodek z kumplami (...)
Obok kąpieliska miejskiego Maria się odwróciła i w mroku, pod drzewami na obrzeżu parku Świerczewskiego, zauważyła jakąś postać, chyba faceta. (...) Od skrzyżowania z Łużycką miała do domu jeszcze dwieście metrów. (...) Skręciła w lewo, minęła kiosk Ruchu, przystanek autobusowy i wtedy zorientowała się, że ktoś za nią idzie. Przyspieszyła kroku, od czteropiętrowego bloku zbudowanego z wielkiej płyty dzieliło ją tylko pięćdziesiąt metrów. Jeszcze chwila. Szła coraz szybciej i w końcu zaczęła wspinać się po nieoświetlonych schodkach.
Gdy kilka godzin wcześniej wychodziła z domu, światło nad wejściem jeszcze się paliło. "Znowu spalona żarówka" - pomyślała, naciskając klamkę drzwi do klatki schodowej, które otworzyły się, skrzypiąc zawiasami. W przedsionku panował mrok, bo i tu żarówka była popsuta, i to od kilku tygodni. Zamknęła za sobą drzwi, zaczęła szybko wchodzić na parter i wówczas usłyszała, że ktoś mocuje się z klamką. Obcy zawsze mieli problemy z tymi drzwiami, bo budowlańcy odwrotnie je założyli - zamiast na zewnątrz otwierały się do środka. Wreszcie puściły i ponownie zgrzytnęły zawiasami.
W słabym świetle docierającym z lampy na parterze dostrzegła jedynie sylwetkę i serce zabiło jej mocniej. Zostało jej jeszcze tylko jedno piętro, pokonała pięć schodów i odwróciła głowę. Dwa stopnie niżej stał ładny chłopak w jej wieku, miał czarną kurtkę, spod której wyzierała biała koszula i zawiązana na szyi apaszka. Uśmiechnął się, pokazując równe, białe zęby. "To pewnie jakiś nowy sąsiad, którego nie znam" - przemknęło jej przez myśl, odetchnęła z ulgą i odpowiedziała ciepłym uśmiechem.
Maria odwróciła się, spokojnie postawiła nogę na następnym stopniu i wtedy poczuła potworny ból w tyle głowy. Czapka zsunęła się i upadła na posadzkę. Maria zachwiała się, oparła o ścianę, by nie upaść, i spojrzała na chłopaka jeszcze raz. Teraz już się nie uśmiechał, patrzył zimnym, pozbawionym jakichkolwiek emocji wzrokiem i oddychał ciężko.
- Ratunku! - krzyknęła przeraźliwie i poczuła, jak schody usuwają się spod jej stóp. Upadała, wciąż krzycząc: - Ratunku, pomocy!
Chłopak rzucił się do ucieczki, znowu przez chwilę mocował się z drzwiami, bo widocznie zapomniał, że otwierają się do środka, w końcu pokonał przeszkodę i zniknął w ciemnościach. (...)
Piekary Śląskie, piątek, 19 września 1975 roku
Joachim (...) otworzył metalowe pudełko, w którym miał drugie śniadanie. (...) Jadł, co było, zawsze w milczeniu, na uboczu. Słuchał, co mówią inni, choć sam mógł niemało powiedzieć, bo głupi nie był i wiedział o takich sprawach, o jakich inni pojęcia nie mieli. Od dzieciństwa sporo czytał. Uciekał do książek, gdy było mu źle, a czytając, zapominał o wszystkim, o podwórku, o dzieciakach, które mu dokuczały z powodu braku ojca. Albo z powodu siniaków, gdy zebrał w domu lanie. Inni też dostawali, też mieli siniaki i to zawsze był powód do śmiechu. Ale jego te przytyki bolały bardziej niż cięgi, które dostawał od babki.
Teraz na kopalni nikt się już z niego nie śmiał, przeciwnie, budził respekt, cieszył się szacunkiem, bo górnicy zawsze szanują takich, co się roboty nie boją. (...)
Było kilka minut przed północą. Przewozy odjechały dobrą godzinę temu i Joachimowi pozostało już tylko pójść pieszo. Do domu nie miał daleko. Radzionków od Piekar Śląskich dzieliła miedza, a właściwie linia kolejowa do transportu węgla z kopalni Radzionków. (...) Gdy na Bytomskiej mijał kino Zacisze, zobaczył idącą z przeciwka dziewczynę w spodniach, wełnianym golfie i z długimi włosami opadającymi na ramiona. Była bez butów i płakała.
Gdy go zobaczyła, stanęła i poczekała, aż się przy niej zatrzyma. Wytarła rękawem łzy i spojrzała mu prosto w oczy.
- Odprowadzisz mnie? - zapytała, nie czekając, aż się odezwie. - Idę w tamtą stronę. Skinieniem głowy wskazała kierunek, z którego przyszedł Joachim.
- Dokąd idziesz? - spytał i zerknął na jej bose stopy.
- Do fińskich domków.
- Mieszkasz tam? - spytał, nie podnosząc wzroku.
- Tak. Pokiwała głową. (...)
- Jak masz na imię? - zapytała, wyrywając go z zamyślenia.
- Gerard - skłamał odruchowo, nie zastanawiając się nawet nad imieniem. Wiedział, że tak będzie lepiej. Po co miała wiedzieć, jak się naprawdę nazywa.
- No to chodź. Odwrócił się i ruszyli w dół ulicy.
- A ty masz jakieś imię?
- Ela.
- A dlaczego to Ela płakała? - zapytał w trzeciej osobie, bo było mu jakoś niezręcznie pytać wprost.
- Bo się pokłóciła z chłopakiem - podchwyciła jego sposób konwersacji. (...)
Rozmawiając o nieudanym wieczorze, doszli do Kasztanowej, przy której stały pierwsze domki jednorodzinne. Te fińskie zaczynały się kawałek dalej, ale dziewczyna zatrzymała się właśnie w tym miejscu. - W którym mieszkasz? - Joachim rozejrzał się po zupełnie pustej ulicy. Ręką wskazała pierwszy z brzegu. Nad drzwiami wejściowymi paliła się żarówka oświetlająca także jezdnię. Spojrzała na niego dziwnie i nagle chwyciła dłońmi brzeg swetra i wolno uniosła go do góry, odsłaniając nagie piersi. - Pokochaj się ze mną - szepnęła, patrząc mu w oczy.
Joachimowi pociemniało w oczach, a w głowie przewijał mu się film. Sylwester. Tu niedaleko, na Osiedlu Wieczorka, gdzie nadal mieszkał. Pili wódkę, dużo wódki. Emilia była z nimi. Potem ją odprowadzili do domu, ale nie wchodziła, wciąż chciała z nimi rozmawiać. Wreszcie jeden z chłopaków zapytał, czy ma ochotę. Miała. Poszła ze Stefanem do piwnicy. Joachim z Mikołajem stali i nie wiedzieli, co robić, aż nie wytrzymali i też zeszli do piwnicy. Emilka nie protestowała, pozwoliła im, aby dotykali jej piersi, w końcu któryś ściągnął dziewczynie majtki. Rzucili się na nią jak wygłodniałe psy i wtedy wszedł sąsiad. Jakaś cholera przygnała go po kartofle. Emilka nie chciała wyjść na kurwę. Ona sama i trzech chłopaków. Zaczęła krzyczeć, że zaciągnęli ją tu siłą, mówiła, że chcieli zgwałcić. Na drugi dzień przyjechała milicja i całą trójkę zabrała do aresztu. Sąd, a potem trzy lata za usiłowanie gwałtu. Stefan dostał tyle samo, a Mikołaj trafił do domu poprawczego, bo nie miał jeszcze osiemnastu lat.
"Taka sama kur** jak tamta - tłukło się Joachimowi w głowie. - Taka sama!" (...)
Bytom, poniedziałek, 13 czerwca 1977 roku
Plac Sikorskiego w Bytomiu stanowił doskonałe miejsce do obserwowania ludzi. Swoje trasy zaczynało tu i kończyło kilka linii tramwajowych i autobusowych, więc właściwie był to jeden wielki przystanek. Ludzie nie zwracali na siebie uwagi, każdy gdzieś się spieszył, Joachim natomiast lubił stać na tym placu, patrzeć i rozmyślać. Myślał głównie o życiu. Właśnie tu doszedł do wniosku, że nikt od razu nie rodzi się profesorem, lekarzem, robotnikiem czy też mordercą. (...)
Joachim pamiętał, że w dzieciństwie lubił podglądać życie innych ludzi. Patrzył na rówieśników, porównywał ich do siebie i już wtedy czuł się pokrzywdzony. Gdy dołożył któremuś z chłopaków, ten płacząc, mówił, że poskarży się ojcu. Bolało go, że inni mają ojców, a on nie ma, w jego słowniku nie istniało słowa "tata". Słowo "mama" też rzadko wypowiadał, bo matka nigdy nie miała dla niego czasu - pracowała od świtu do nocy, by utrzymać syna i swoją matkę. Była pewna, że wszystko, co jest potrzebne, zapewni mu, zarabiając pieniądze. A może tak dużo pracowała, bo chciała od niego uciec? Tego nie wiedział. (...)
Babka miała na imię Hanna, tak samo jak matka Joachima, i nosiła niemieckie nazwisko Batz. Nie znosiła Polaków, a jednak po wojnie nie wyjechała do Niemiec i Joachim nigdy nie dowiedział się, dlaczego została. (...) Ale najgorsze było to, że biła go za byle co. Kiedyś dała mu nowe ubranie i wysłała do sklepu po sprawunki. Była wiosna, ale kałuże jeszcze nie puściły i Joachim zaczął się na nich ślizgać. Cienki lód pękł, a on wpadł do brudnej wody i po powrocie do domu babka zaczęła krzyczeć, że zrobił to celowo, żeby miała więcej roboty, a następnie zaczęła go tłuc łopatką do węgla. Biła tak długo, aż upadł, a po powrocie z pracy dołożyła mu jeszcze matka. Następnego dnia okazało się, że ma złamaną rękę.
Przez babkę często uciekał z domu. Szedł do lasu, gdzie włóczył się godzinami, byle tylko być daleko od babki, w ciszy. Albo zamykał się w pokoju i czytał książki. Mając szesnaście lat, wpadł w złe towarzystwo. Pewnego dnia wrócił do domu lekko wstawiony i babka naturalnie zaczęła krzyczeć, chwyciła za pas, ale wtedy był już od niej silniejszy. Na podwórku i w szkole tłukł się ze wszystkimi i zdawał sobie sprawę, jaką ma siłę. Wpadł w furię, wyrwał jej pasek z ręki, a potem złapał ją i zaczął tłuc głową o ścianę. Gdyby nie matka, toby babkę zabił. Od tej pory omijała wnuka szerokim łukiem i teraz to ona wychodziła z domu, aby nie zostawać z nim sam na sam. Nawet próbowała być dla niego miła, ale na niewiele się to zdało, bo Joachim zwyczajnie jej nienawidził. (...)
Naprawdę szczerze nienawidził też pracy górnika, choć tak samo jak w więzieniu bardzo się starał, żeby i tu mieć dobrą opinię. Wiedział, że w ten sposób może więcej zyskać, ale naprawdę dużo go to kosztowało. Dusił się pod ziemią, był wściekły, narastała w nim złość i musiał ten gniew jakoś rozładować, więc kiedy tylko mógł, zamiast zjeżdżać na dół, chodził po mieście albo na plac Sikorskiego obserwować ludzi. A właściwie znienawidzone przez siebie kobiety. (...)
Katowice, poniedziałek, 17 maja 1982 roku
Porucznik Roman Hula wbiegł do budynku komendy z korytarza wciąż pachnącego farbą i nowym linoleum. Od zaledwie pół roku wojewódzka siedziba milicji mieściła się w ogromnym, nowym biurowcu, do którego przenieśli się jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. (...)
- Romek, ty już po urlopie? Kapitan Tadeusz Zieliński był wyraźnie ucieszony jego widokiem. - Siadaj, chłopie. Stęskniliśmy się.
- Ano po urlopie. Zaraz, tylko wezmę coś, bo z tego wszystkiego w domu nie zdążyłem nic zjeść. (...)
- Romek, a pamiętasz tego Knychałę z Piekar? - spytał Paweł Bonanatti, podnosząc się ciężko.
- Jasne, że pamiętam. A co? - Hula od razu się zainteresował.
- Mamy go tu u nas. Siedzi na dole.
- Siedzi? Za co?
- Będzie tydzień temu. Wracał ze swoją szwagierką z działki, dziewczyna podobno się pośliznęła i upadając, uderzyła głową w kamień. Przynajmniej on tak twierdził. Profilaktycznie przetrzymali go na cztery osiem w Piekarach, ale nie było podstaw do sankcji, więc puścili do domu. Zresztą rodzina się awanturowała, że żałoba, tragedia, a my się czepiamy niewinnego chłopa. Tymczasem sekcja wykazała, że to nie mógł być uraz bierny, więc zaraz po pogrzebie go zwinęliśmy. W ubiegły piątek.
- Powiedział coś? - spytał z napięciem Hula i spojrzał na okrągłą twarz Bonanattiego, takim wzrokiem, jakby czekał na wyniki losowania totolotka.
- Nie. Nikt go na razie nie słuchał. Nie było komu się do tego zabrać, bo my ciągle za "solidarnościową" bibułą po piwnicach biegamy. Po sekcji prokurator wydał sankcje, więc klient spokojnie czeka na dołku. (...)
Hula odłożył protokół i zabrał się do przeglądania dokumentacji z miejsca zdarzenia. (...) Szukając jakiegoś pomysłu na poprowadzenie rozmowy, porucznik zjechał windą na parter, a potem podziemnym łącznikiem przeszedł do sąsiedniego budynku, w którym znajdował się areszt. Zastukał w metalowe drzwi. Po chwili otworzyło się niewielkie okienko, w którym zobaczył tylko oczy. - Chcę porozmawiać z zatrzymanym Knychałą - powiedział.
Zamek zgrzytnął, drzwi uchyliły się i Romek podał rękę podoficerowi. Znali się z poprzednich wizyt w areszcie. - Bierzesz go na górę? - spytał sierżant i zaczął wpisywać nazwisko do książki.
- Nie. Tutaj z nim pogadam. Wpuść mnie do celi. (...)
- Roman Hula - przedstawił się, schylił się i wyciągnął rękę. Joachim podał mu dłoń, westchnął, ale się nie podniósł. - Porucznik Roman Hula. Usiadł na wolnej pryczy, bacznie obserwując Joachima, który drgnął na słowo "porucznik". - Musimy pogadać, Achim.
- Nie ma o czym.
- Mylisz się. Jest o czym, i to o wielu sprawach. Oparł się plecami o ścianę, wyjął paczkę klubowych, powoli wyciągnął papierosa, przygniótł go palcami i włożył do ust. (...)
Siedzieli i patrzyli. Knychała jak zwykle wzrokiem pozbawionym jakichkolwiek uczuć, oczy miał zimne i puste. W końcu zaczął mówić Hula.
- Na Radzionkowie pracowałeś?
Milczenie.
- Ja też. Ratownikiem byłem do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku. Może się nawet spotkaliśmy. Ciągle się tam paliło.
- Skąd jesteś? - zapytał w końcu aresztant.
- Z Piekar, jak ty.
- Nie pamiętam cię.
- Bo ty poszedłeś do górniczej, a ja do budowlanki w Będzinie, a potem do marynarki wojennej. (...)
Było już po dwudziestej, gdy porucznik Hula zastukał w drzwi. Milicjant zerwał się z krzesła i podszedł szybko do celi. Pełnił służbę od dwóch godzin, poprzednik powiedział mu, że w czwórce z zatrzymanym siedzi oficer z kryminalnego i żeby miał na nich oko. Co piętnaście minut podchodził cicho i zaglądał przez wizjer, nie rozumiejąc nic z tego, co się działo w środku. Obaj siedzieli na pryczach. Zatrzymany na jednej, porucznik na drugiej. Czasem porucznik coś mówił, a zatrzymany nic. Porucznik coś rysował na kartce, o którą poprosił jeszcze poprzedniego wartownika. Pokazywał zatrzymanemu, a potem znowu milczeli. Strażnik w życiu nie widział, aby ktoś przesłuchiwał w taki sposób. Lanie to i owszem, zdarzało się, ale żeby tak siedzieć i milczeć? Albo rysować? Był ciekaw, o co w tym wszystkim chodzi, i teraz, słysząc stukanie, podbiegł szybko i otworzył drzwi.
- Do jutra, Achim - rzucił Hula. Wyszedł z celi, obejrzał się jeszcze i wskazując kartkę leżącą na pustej pryczy, dodał: - Pomyśl o tym.
Drzwi zatrzasnęły się, a sierżant patrzył na oficera z ciekawością. - Co obywatel porucznik mu tam narysował? Strażnik nie wytrzymał.
- Szubienicę.
- Szubienicę?
- Tak, szubienicę, na której będzie wisiał. (...)
Epilog. Kraków, poniedziałek, 21 maja 1985 roku
Szara nyska podjechała przed wejście Dworca Głównego w Krakowie. Wysoki mężczyzna w eleganckim czarnym garniturze podszedł do samochodu, otworzył boczne drzwi i wsiadł do środka. Kierowca ruszył bez słowa. Piętnaście minut później auto zatrzymało się przed bramą aresztu śledczego przy ulicy Montelupich.
Chwilę stało, zanim brama się rozsunęła na boki. Pomieszczenie było niewielkie, ściany pomalowane farbą olejną. Na środku, w betonowej podłodze, znajdowała się metalowa płyta, wyglądająca jak dwuskrzydłowe drzwiczki przykrywające jakiś otwór. Tuż nad nim z haka umieszczonego w suficie zwisał stryczek.
Strażnicy wprowadzili Joachima do pomieszczenia. Przy ścianie stało kilka osób w cywilnych ubraniach i dwie w mundurach służby więziennej. Odczytano wyrok, który znał. Była też jedna nowa informacja, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski, a wyrok ma zostać wykonany. Strażnicy ustawili Knychałę na metalowych drzwiczkach i założyli mu pętlę na szyję. Mężczyzna w czarnym garniturze podszedł do umieszczonej w ścianie dźwigni. Szarpnął ją jednym krótkim ruchem.
*Fragment książki Przemysława Semczuka "Kryptonim Frankenstein", którą w promocyjnej cenie można kupić w Publio.pl>>>
CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU
Przemysław Semczuk. Ur. 1972. Dziennikarz i publicysta zajmujący się głównie historią PRL. Publikował na łamach tygodników "Newsweek" i "Wprost", obecnie współpracuje z miesięcznikiem "Wysokie Obcasy Extra". Autor książek "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL" (2013), "Maluch. Biografia" (2014), "Zatajone katastrofy PRL" (2011), "Magiczne Dwudziestolecie" (2014), "Wampir z Zagłębia" (2016).