artykuły
(fot. pixabay.com)
(fot. pixabay.com)

Oferta budzi kontrowersje. Jedni krzyczą o zaścianku i żenadzie, inni o genialnym modelu biznesowym.

Zacznijmy od oczywistości - to nie jest nowy pomysł. Chińczycy od bardzo dawna podróżują wyłącznie we własnych grupach, realizują programy szykowane pod ich preferencje, a zwiedzając Kraków, zamiast pierogów jadają często chińskie potrawki ryżowe. W Afryce są wyjazdy safari tylko dla Chińczyków, w Tajlandii hotele i bufety wyłącznie dla nich.

Dlaczego? Jedni dyplomatycznie mówią, że różnice kulturowe są nie do pogodzenia, a Chińczyk ma preferencje odległe od pozostałych klientów. Inni wprost - że ciężko z nimi wytrzymać, pozostali klienci się skarżyli i trzeba było Chińczyków jakoś odseparować.

Polskie strefy turystyczne mają powstać m.in. na Korfu (fot. pixabay.com)

Mniej ostentacyjnie, ale "swoje" hotele mają też w wakacyjnych destynacjach Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy, a na Karaibach - Amerykanie. Może bez plakietek na drzwiach zabraniających innym wstępu, ale efekt jest identyczny. Wystarczy oferować wycieczki tylko na określonym rynku i hotel pełny będzie pobratymców. Kontrowersji to raczej nie wzbudza.

Polak Polakowi misiem

Jak to będzie wyglądać w przypadku "polskich stref"? Ano prosto. Tanie wczasy, tygodniowe pakiety w hotelu zaludnionym wyłącznie przez Polaków. Menu dla Polaków, muzyka dla Polaków, polscy animatorzy nad basenem i na wieczorkach z atrakcjami. Polski pilot, polskie wycieczki fakultatywne. I polscy klienci. Zamiast mieszanki narodowości, sami Polacy od rana do nocy, tylko służba lokalna.

Wydaje się, że to trochę zaprzecza idei podróżowania, ale może wcale nie tak bardzo, niestety.

Od początku funkcjonowania masowej turystyki, jeszcze od pionierskich czasów Thomasa Cooka, pierwszego "biura podróży dla wszystkich", obowiązuje zasada 3S. Sun, sand and sea. Klient na wakacjach chce ciepłej wody, białego piasku i słońca. Nie ma w tym zestawieniu kontaktu z lokalnymi mieszkańcami, poznawczej wymiany kulturowej, poszerzania horyzontów w zderzeniu z odmiennością. Ma być ciepło, basen, morze, coś do jedzenia i drinki niezbyt mocno chrzczone kranówą. Dla wielu to definicja udanych wakacji.

Ładna pogoda, plaża, smaczne jedzenie i alkohol - to wystarczy, by urlop okazał się udany (fot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta)

Czy w takim modelu "polska strefa" tak naprawdę cokolwiek zmienia? Niewiele. 95 proc. czasu klienci biur podróży w greckich czy tunezyjskich kurortach i tak spędzają na terenie hotelu, w towarzystwie rodziny czy znajomych, z którymi wyjechali. Rzadko nawiązują bliższe relacje z innymi odpoczywającymi, a niemal nigdy - z pracownikami hotelu i lokalnymi mieszkańcami. W centrum uwagi są relaks, warunki w pokoju i czystość basenu. Każdy pilot i rezydent to potwierdzi.

Z tego punktu widzenia to niewielka różnica, jeśli w pokoju obok anonimowego Francuza zastąpi równie anonimowy Polak.

Taniej, więc lepiej

Dla jasności - niczego tu nie oceniam. Podróże to nie sport wyczynowy, nie ma lepszych i gorszych. Jedni jadą odpocząć i poczytać książkę, inni z plecakiem poznawać odległe kultury, a jeszcze inni wspinać się na Everest. Każdemu według potrzeb, za własne, zarobione pieniądze i ku osobistej radości. Każdy z nas ma prawo do takich wakacji, jakie mu się marzą. Jeśli ktoś marzy o Januszu i Teresie na chorwackiej plaży - daj Boże, niech ma, o co prosi.

No to jeszcze jedna oczywistość, tym razem ekonomiczna - to oczekiwania klientów kształtują rynek, a nie odwrotnie. Biuro podróży Rainbow Tours wyszło z ofertą "polskich stref" naprzeciw swoim klientom. Mówią, że turyści krępują się dukać po angielsku, że trudniej im się odnaleźć w międzynarodowym towarzystwie. Że mozaiki kultur im do szczęścia nie trzeba, trzeba im tylko ciepłej, turkusowej wody. Takiej Łeby, tylko z zagwarantowaną pogodą. Łebę więc można wynająć w Grecji czy Chorwacji.

Polacy słyną ze stawiania na plaży parawanów (fot. Mieczysław Michalak)

Z punktu widzenia biura podróży taka "polska strefa" to duże ułatwienie. Hotel na wyłączność to też oszczędność (bo masowość zawsze się najbardziej opłaca). Nie trzeba się układać z animatorami innych grup, znika problem tłumaczenia atrakcji wspólnych dla wszystkich gości, menu można dostosować pod gusta swojej klienteli. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby większą popularnością w bufecie cieszył się bigos i golonka niż egzotyczny humus z tahini.

Na wycieczce wystarczy jeden - polski - przewodnik, w barze można sprzedawać polskie piwo sprowadzane w ilościach przemysłowych, a w telewizorach w każdym pokoju może lecieć Polo TV i nikt się nie obrazi (pewnie może też lecieć TVP Kultura, ale że pakiety mają kosztować niecałe 700 zł z przelotem, spodziewałbym się raczej amatorów rytmów do tańca niż Tadeusza Kantora).

Po co nam te podróże?

Patrząc na statystyki, nie ma się co oszukiwać. W większości przypadków nie lecimy gdzieś daleko, żeby poznawać świat ze wszystkimi jego niuansami. Jeśli już, to żeby zobaczyć na żywo to, co widzieliśmy już wcześniej w filmach, reklamach, folderach.

Chcemy się organoleptycznie przekonać, że Hinduski faktycznie chodzą w sari i z bindi na czole. Chodzą wprawdzie też w garsonkach, dresach, kreacjach wieczorowych i łachmanach, ale temu nikt zdjęć nie robi, bo taki obrazek nie pasuje do pocztówki z Indii. Chcemy na żywo zobaczyć, że na Malediwach woda jest błękitna. I jest, ale jest tam też Thilafushi, wyspa-wysypisko śmieci, zalewająca kolorową chemią całą okolicę. Ale to z kolei nie mieści się w stereotypie tropikalnego raju, więc niewygodny temat się przemilcza, a już na pewno nie opowiada się o tym po powrocie, pokazując zazdrosnym znajomym zdjęcia z rajskiej plaży.

Rodos to kolejne z miejsc, w których mają funkcjonować 'polskie strefy turystyczne' (fot. G Larson / Wikimedia.org / domena publiczna )

Masowa turystyka tak bardzo niszczy środowisko, tak bardzo ingeruje w codzienne życie lokalnych mieszkańców, nierzadko odbierając im zdrowie, pracę, a nawet zwykły dostęp do morza i plaży, że w skali makro jest bez znaczenia, czy to Polak spoczywa na leżaku, czy Rosjanin.

Większość europejskich turystów wyjeżdża na tydzień - dwa w roku, nie szukając przygód, tylko spokojnego, swojskiego odpoczynku. "Polskie strefy" bez wątpienia znajdą amatorów. Pytanie tylko, czy w związku z naszym poczuciem wyższości, czy kompleksów. Nie wiem, co gorsze.

Tomek Michniewicz. Dziennikarz, reportażysta, fotograf, organizator wypraw i ekspedycji. Autor czterech bestsellerowych, nagradzanych reportaży książkowych. Autor programu "Inny świat" w telewizji TTV, audycji "W drogę" w Radiu Zet (a wcześniej "Reszty świata" w Jedynce i "Trójka Przekracza Granice" w Trójce) i założyciel projektu Manufaktura Podróży. Laureat czterech statuetek na festiwalu sztuki mediów i podróży Mediatravel, nominowany do Kolosów i nagrody National Geographic "Traveler".