artykuły
Władysław Mazurkiewicz nazywany "mordercą z kwiatkiem", zdjęcie prasowe z 1956 roku (fot. zdjęcia archiwalne / Grupa Wydawnicza Foksal)
Władysław Mazurkiewicz nazywany

Karciarnia była w maleńkim Krakowie niby eksterytorialna ambasada potężnego szatana - pisał w czasach międzywojnia Tadeusz Boy-Żeleński, miłośnik zielonego stolika. - Miało się uczucie, jakby za obróceniem pierścienia w bajce lub wymówieniem zaklętego słowa otwierał się sezam wzruszeń, przeżyć, nadziei.

Zbliżające się trudne lata okupacji i początków komunistycznej Polski wzmogły jeszcze krakowski spleen i ci spośród mieszkańców królewskiego grodu, którym udało się zachować jakiś kapitalik, szukali rozrywki. Domy publiczne, kabarety czy nocne kluby miały stałe i liczne grono bywalców, ale istniały lokale, które cieszyły się jeszcze większą estymą, budząc przy tym znacznie silniejsze emocje. Były to owe barwnie opisane przez Boya-Żeleńskiego domy gry. Nie zginęły one w czasie drugiej wojny światowej, jak i tuż po niej, i mimo że oficjalnie zakazane, nigdy nie świeciły pustkami. Mało tego, hazard okazał się najbardziej egalitarną z rozrywek i gromadził ludzi, którzy na co dzień nie podaliby sobie ręki. Byli więc wśród graczy zarówno pozbawieni majątków ziemianie, jak i krakowskie mieszczuchy. Naprzeciw bogatych reprezentantów palestry czy lekarzy do kart zasiadali dorobkiewicze, szmalcownicy, a bywało, że i niemieccy oficerowie. Tych po latach okupacji zastąpili ubecy, którzy również lubili się zabawić.

I tak oto w nastrojowych wnętrzach mieszczańskiego salonu czy też w obskurnej piwnicy spotykali się miłośnicy życia i z kartami w jednej ręce i kieliszkiem wódki w drugiej rozgrywali pojedynki. Nagrodą dla zwycięzcy był piętrzący się stos młynarek (tak potocznie nazywało się pieniądz funkcjonujący w Generalnym Gubernatorstwie) bądź polskich złotych. Za plecami rozemocjonowanych mężczyzn gromadziły się zaś sprzedajne damy, albo - w przypadku, gdy gościny udzielali nobliwi prokuratorzy czy lekarze - ich eleganckie żony serwujące drobne przekąski.

Artykuły Lucjana Wolanowskiego, ukazujące się w "Expressie Wieczornym", "Echu Krakowa" i tygodniku "Świat" biją rekordy popularności, bo dziennikarz uchodzi za najlepiej poinformowanego w tej sprawie, zdjęcie prasowe z 1956 roku (fot. zdjęcie archiwalne / Adam Tuchliński)

Gracze pojawiali się i znikali. Po wielu pozostały tylko historie ich roztrwonionych majątków, jednak prawdziwymi królami owych zakazanych przybytków byli ludzie, którzy hazard mieli we krwi. Ich niekwestionowanym przywódcą był pan w średnim wieku o urodzie amerykańskiego amanta, zawsze w doskonale skrojonym garniturze i z manierami światowca. W latach 40. i 50. jego nazwisko znali wszyscy co bardziej znaczący ludzie w Krakowie i każdy wiedział, że większego bon vivanta niż on, Władysław Mazurkiewicz, zwany w towarzystwie "pięknym Władziem", próżno by szukać.

Kanapka versus pistolet

Kraków podczas okupacji był schronieniem dla wielu. Jednym z nich był oficer Wojska Polskiego, Żyd, Tadeusz Brommer. Mężczyźnie udało się zdobyć fałszywe dokumenty na nazwisko Ryszard Staniecki i dzięki nim mógł się zameldować. Trudniej było o jakąś legalną pracę i na życie zarabiał, handlując złotem i dolarami. Pozyskane precjoza przekazywał pani Dobrzańskiej z ulicy Kanoniczej, gdzie spotykali się handlarze i kolekcjonerzy. Tam też Brommer poznał Mazurkiewicza, który objawił się mu niczym anioł mogący odmienić jego marny los.

Przekonany, że nawiązanie współpracy ze znanym sprzedawcą antyków pomoże mu stanąć na nogi, zaoferował swoje usługi. Mazurkiewicz okazał się zainteresowany i zamówił dziesięć złotych dolarówek i cztery austriackie dukaty. Były żołnierz poruszył niebo i ziemię, żeby pozyskać te monety i ostatecznie wczesną wiosną 1943 roku poinformował zleceniodawcę, że ma poszukiwany towar.

Pan Władysław zaproponował dokonanie transakcji w jego samochodzie; prywatne auto było niezwykle ważnym elementem emploi tamtych czasów, bowiem zarówno podczas okupacji, jak i pierwszych lat komunistycznego państwa było ono nie tylko świadectwem zamożności, ale i naocznym dowodem odpowiednich koneksji. Brommer przystał na to i 16 marca mężczyźni udali się na przejażdżkę. Tuż za rogatkami miasta zatrzymali się i Mazurkiewicz poczęstował towarzysza podróży kanapką z prawdziwą szynką i masłem, które w owych czasach były niemal takimi samymi białymi krukami co złote dolarówki. Dostawca monet przyjął poczęstunek, niemniej już po dwóch kęsach poczuł w ustach coś dziwnego.

Doznanie to porównał później do aromatu gorzkich migdałów. Kryminolodzy dowodzą, że taki oto smak ma tylko dla dwudziestu procent populacji cyjanek. Jak przekonują, dla ośmiu z dziesięciu nieszczęśników trucizna ta będzie bez jakichkolwiek właściwości smakowych i zapachowych. Bycie wśród wybrańców uratowało Brommerowi życie. Mimo nieznacznego spożycia cyjanku mężczyzna doznał jednak drętwoty nóg oraz rąk. Przerażony wcisnął kanapkę do kieszeni i pozostawiwszy monety, rzucił się do ucieczki. Doczołgał się do najbliższych zabudowań i poprosił gospodarzy o mleko. Po jego wypiciu wrócił do sił i udał się w drogę powrotną do Krakowa. W mieszkaniu dolegliwości wróciły i wezwał lekarza.

Władysław Mazurkiewicz na procesie, zdjęcie prasowe z 1956 roku (fot. zdjęcie archiwalne / Adam Tuchliński)

Medyk, który przybył do chorego, zawyrokował, że ten został poddany działaniu trucizny, i zaaplikował zastrzyk. Obejrzał też fatalną kanapkę i odkrył w niej biały proszek. Przekazał więc dowód przestępstwa do krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie dr Jan Zygmunt Robel bez cienia wątpliwości pod plastrem szynki zidentyfikował cyjanek potasu. Chciano mnie otruć i zostałem ograbiony - skonstatował Brommer. Obawiał się jednak zgłoszenia przestępstwa na policję, gdyż ta mogłaby odkryć, że nie jest tym, za kogo się podaje, i nie dość, że nie odzyskałby skradzionych fantów, to trafiłby do Auschwitz. Postanowił więc osobiście udać się do Mazurkiewicza i wyegzekwować należność za monety.

"Piękny Władzio" oświadczył, że przekazał pieniądze, a nieszczęśnik musiał je zgubić. Niemniej długo się nie upierał i nieoczekiwanie rozliczył się ze swą niedoszłą ofiarą. Po tym zajściu Brommer z jeszcze większym strachem myślał o Mazurkiewiczu i bał się z kimkolwiek dzielić przeżyciami. I dopiero w latach 50., gdy usłyszał o sprawie pana Władysława, zgłosił się na świadka. - Widziałem go kilka razy na ulicy - mówił w sądzie - lecz schodziłem mu z drogi, żeby sobie o mnie nie przypomniał . Mężczyzna do końca życia był przekonany, że morderca to niegdysiejszy agent gestapo. Nikt bowiem - w jego mniemaniu - nie mógłby sobie tak śmiało poczynać bez zgody okupantów.

Dla "pięknego Władzia" owa historia miała zupełnie inny, można by rzec "edukacyjny" wymiar. Wyciągnął on wnioski z nieudanej próby morderstwa i przyjął nową taktykę. Zamiast zatrutych kanapek czy herbaty postanowił sięgnąć po zdecydowanie pewniejszy sposób zabijania. Tuż po zakończeniu wojny zaznajomił się z Józefem Tomaszewskim, który skupował - jak się wówczas mawiało - walutę i kruszec. Oznajmił mu, że ma do sprzedania dużą sumę dolarów, i zaprosił do swojego garażu. W tym pomieszczeniu, oprócz przestrzeni wygospodarowanej na niewielkiego, dwudrzwiowego fiacika, było także miejsce na alkowę, do której Mazurkiewicz sprowadzał kochanki oraz przyszłe ofiary płci obojga. Tym razem schemat był następujący: Tomaszewski przekazuje pakunek z pieniędzmi, usłużny Władysław zaprasza go do auta, którym mają jechać po dewizy, i udaje, że idzie otworzyć bramę. Gdy jest za plecami ofiary, wyciąga broń i strzela jej w tył głowy.

Mazurkiewicz po dokonaniu tego morderstwa wcisnął niemal stukilowe zwłoki do bagażnika i wywiózł poza miasto nad Wisłę. Tam wrzucił je do wody. Wracając, zapewne rozmyślał nad całym zajściem. Pistolet faktycznie okazał się niezawodnym narzędziem zbrodni, ale krew tryskająca z ofiary zostawiała niepokojąco wiele śladów.

Władzio marzyciel

Władysław Mazurkiewicz urodził się 27 kwietnia 1911 roku w Krakowie w rodzinie ubogiego zecera. Jego matka, Helena, była piękną marzycielką snującą plany o lepszym życiu. Niebawem nadarzyła się okazja, żeby spróbować szczęścia z innym, dobrze sytuowanym człowiekiem. Kobieta porzuciła męża i dziecko i wyjechała z doktorem Marianem K. do Warszawy. W stolicy zamieszkała przy Chmielnej 10. Awans społeczny najwyraźniej nie zagłuszył w niej tęsknoty za lepszym światem i 29 listopada 1920 roku popełniła samobójstwo.

Opiekę na Władysławem przejął ojciec. Nie udało mu się jednak skierować chłopca na właściwą drogę. Malec, jak zaświadcza Cezary Łazarewicz, biograf Eleganckiego mordercy (Wydawnictwo W.A.B., 2015), miał dużo cech matki i tak jak ona bujał w obłokach. W dzieciństwie zaczytywał się też w kryminałach i często uciekał do wyimaginowanego świata. Kim się tam stawał, możemy tylko domniemywać. Niemniej przyszły morderca doskonale się uczył i zdał na studia prawnicze. Jednak praca w palestrze nie była mu najwyraźniej pisana. Po dwóch latach porzucił Uniwersytet Jagielloński i po odbyciu trzyletniej szkoły został drukarzem. Mając fach w ręku, zatrudnił się tam gdzie jego ojciec. Obowiązki w Drukarni Narodowej nie były absorbujące i mężczyzna znajdował czas na szemrane interesy, które wówczas już prowadził, oraz wizyty w krakowskich knajpach. Nocne wojaże po mieście i rodząca się pasja do hazardu miały mu towarzyszyć do końca życia.

Podczas rozprawy Mazurkiewicz z taką uwagą słuchał o swoich zbrodniach, jakby nigdy wcześniej o nich nie słyszał, zdjęcie prasowe z 1956 roku (fot. zdjęcie archiwalne / Adam Tuchliński)

Lata niemieckiej okupacji okazały się dla Mazurkiewicza istnym eldorado. Rozpoczął wtedy bliżej niezidentyfikowane transakcje z Niemcami oraz pośredniczył w handlu wszelakimi towarami. "Piękny Władzio" miał jednak stąpać po niezwykle grząskim gruncie i najprawdopodobniej angażował się w biznesy z Żydami, którzy zbywali dobra w nadziei na ocalenie życia. Tu prócz plotek trudno trafić na jakąś konkretną informację. Ludzie mówili, że mężczyzna wzbogacił się po 1941 roku, kiedy to założono krakowskie getto. Miał też regularnie bywać za jego zwieńczonym łukami murem, w efekcie czego na przełomie lat 1942 i 1943 stan posiadania pana Władzia znów niesłychanie się zwiększył. Wiadomo, że podczas deportacji Żydów do Auschwitz grono krakowian zbiło fortuny. Czy wśród nich był Mazurkiewicz - wskazują na to poszlaki, dowodów jednak brak. Sam zainteresowany wiele lat później, już na ławie sądowej zapytany o kontakty z Niemcami, odpowiedział: Nie każdy mógł brać udział w zamachu na dowódcę SS w Generalnej Guberni, generała Wilhelma Koppego, podkładać bomby i malować mury i z rozbrajającą szczerością dodał: Ja się do tego nie nadawałem .

Czas okupacji to dla Mazurkiewicza również okres rozwijania pasji. Mężczyzna fascynował się samochodami i wzbogaciwszy się, nabył pierwszego ze swoich fiatów. Krakowiacy, widząc Mazurkiewicza rozbijającego się po mieście, nie mieli złudzeń, że te parady zyskały akceptację hitlerowców. Niemcy nie dawali nic ot tak, na piękne oczy. Co ciekawe, etykietka kolaboranta nie przylgnęła do Mazurkiewicza. Szeptano za jego plecami, że owszem, ma koneksje i chadza na układy, ale niezmiennie zapraszano na salony, a estyma, jaką go darzono, tylko rosła.

Mazurkiewicz swe zainteresowanie samochodami niebawem przekuł w zawód i po zakończeniu drugiej wojny światowej zatrudnił się jako instruktor jazdy oraz został ekspertem sądowym i przygotowywał orzeczenia z zakresu motoryzacji, stąd też często sam tytułował się inżynierem. Ponadto prowadził działalność "charytatywną" i jeździł wraz z milicjantami na miejsca wypadków drogowych. Współpraca ze służbami, podobnie jak w czasach okupacji, nie zaciążyła na jego reputacji. Przeciwnie, kolejny raz przyczyniła się do umocnienia jego pozycji.

Pod koniec lat 40. XX w. Mazurkiewicz przebranżowił się i na kilka lat przemienił w pracownika Polskiego Czerwonego Krzyża, z którym ruszył w Europę. Tam wyszukiwał Polaków chcących wrócić do kraju, pomagał im załatwić niezbędne formalności, a następnie organizował drogę do ojczyzny. W międzyczasie zaś handlował walutą, przemycał kosztowności i miał mnóstwo okazji do romansów. Mógł wyrwać się z powojennej Polski i zawitać do krajów, które w odróżnieniu od demoludów budziły się właśnie z ciemnej wojennej nocy i aż kipiały witalnością. A Mazurkiewicz, jak zaświadczają ludzie, którzy go znali, miał wrażliwą duszę, kochał przyrodę, piękne przedmioty oraz umiał docenić urodę architektury.

Na tle całej biografii Mazurkiewicza jego życie rodzinne jawi się niczym klocek z innej układanki. Mężczyzna miał żonę, piękną Helenę, z którą od 1945 roku mieszkał przy placu Biskupim. Byli zgodni, żadnych kłótni, zaświadczają sąsiedzi. Pożycie zakończyło się jednak rozwodem, który - za Lucjanem Wolanowskim, autorem artykułów powstałych tuż po schwytaniu Mazurkiewicza - można by określić "doskonałym". Helena, już jako była małżonka "mordercy z kwiatkiem" (przydomek ten ukuli dziennikarze na wieść o zamiłowaniu podsądnego do szkarłatnych róż), kolegowała się z jego kochankami i robiła z nimi wspólne interesy. Do końca zachowała też dobre zdanie o swoim Władku i nawet przed obliczem sprawiedliwości nie powiedziała o nim złego słowa.

Jedyne zachowane do dziś zdjęcie szczęśliwego małżeństwa Władysława i Heleny Mazurkiewiczów (zdjęcie pochodzi z rękopisu Zygmunta Hofmokl-Ostrowskiego "Pitaval Polski XX wieku; t. XIV-XVI; Sprawa Władysława Mazurkiewicza. Część I-IV", znajdującego się w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej)

Wszystko zostaje w rodzinie

Dziś, w dobie elektronicznego pieniądza, mało kto wie, że wciąż istnieją banknoty dolarowe o nominałach pięćset, tysiąc, a nawet milion. Mazurkiewicz przekonał się o tym 29 maja 1946 roku, gdy wiózł w kierunku klasztoru na krakowskich Bielanach Jerzego de Laveaux. Mężczyźni mieli tam ubić interes nagrany niejako przypadkowo przez pana Władysława. Pan de Laveaux, zwany krakowskim królem czarnego rynku, mieszkał vis-a-vis Mazurkiewiczów. Wiosną 1946 roku odwiedził go radziecki oficer i zaoferował kupno znaczków pocztowych. Gospodarz poprosił o chwilę do namysłu i udał się do sąsiada, o którym słyszał, że sprzedaje antyki. - Na znaczkach się nie znam, handluję czym innym - rzekł pan Władysław.

De Laveaux, dorobiwszy się olbrzymiego majątku na dostawach dla Niemców, układał się teraz z polską władzą i pod jej okiem robił interesy, do których potrzebował dużej ilości skóry podeszwowej. I z pytaniem o ten produkt zwrócił się do pana Władysława. Ów zapewnił, że zna zakonnika, który mógłby zrealizować zamówienie na deficytowy towar. De Laveaux postanowił zatem osobiście spotkać się z przedsiębiorczym duchownym i poprosił sąsiada o pośrednictwo. W ustalonym dniu fałszywy pośrednik zajechał po króla czarnego rynku i obaj mężczyźni ruszyli w stronę klasztoru Kamedułów na krakowskich Bielanach. Już w samochodzie "inżynier" wyznał, że ma ze sobą tysiącdolarówkę oraz inne precjoza. Wówczas auto Mazurkiewicza zaczęło się krztusić i niemal zatrzymało na wzniesieniu. Kierowca wysiadł, żeby sprawdzić, co się dzieje, okrążył pojazd i będąc za plecami de Laveaux, strzelił pasażerowi w tył głowy. Ciało włożył do bagażnika i pojechał nad Wisłę. Postanowił zaczekać, aż odpłyną barki wydobywające piach z rzeki (czas umilał sobie kąpielą, gdyż - jak zeznał - było już ciepło) i dopiero późnym wieczorem wrzucił trupa do wody.

Jadwiga, przedwojenna fordanserka i dzięki dolarom de Laveaux dama pełną gębą, zachodziła w głowę, gdzie podziewa się jej mąż. Mazurkiewicz był jednym z tych, którzy wmawiali jej, iż zbiegł na Zachód. Sąsiad okazał się na tyle sugestywny, że kobieta nie dość, że przyjęła jego argumenty, to i oddała mu swe wdzięki. Niemniej był to czas, gdy fałszywy inżynier otrzymał pracę intendenta w pociągu PCK i nie zaprzątając sobie głowy żoną zamordowanego przez siebie człowieka, ruszył na podbój Starego Kontynentu.

Okładka magazynu "Świat" z 26 sierpnia 1956, poświęconego procesowi "Eleganckiego mordercy", zdjęcie prasowe z 1956 roku (fot. zdjęcie archiwalne / Adam Tuchliński)

Minęło kilka lat, lokator mieszkania przy placu Biskupim 14 powrócił z zagranicznych wojaży i zajrzał do sąsiadki. Niemłoda już Jadwiga de Laveaux wraz z siostrą Zofią, która przyjechała do niej z ZSRR, wiodła żywot rentierki. "Morderca z kwiatkiem" bezbłędnie wyczuł pieniądze i nabrawszy jeszcze wytworniejszych manier, ponownie omotał wdowę po milionerze. Kobieta zdradziła mu, że posiada biżuterię i walutę. Mężczyzna przekonywał, że w niespokojnych czasach, w których przyszło im żyć (dobiegała kresu epoka stalinowska), nie wolno trzymać kosztowności w mieszkaniu. Zaproponował więc, żeby wdowa zdeponowała precjoza w jego tajnym schowku. Pani de Laveaux po konsultacji z siostrą uznała to za dobry pomysł, i tak oto cenny łup sam wpadł w ręce Mazurkiewiczowi. Ten zaś od razu go spieniężył i zgodnie ze swoim zwyczajem przehulał w karty.

Kobiety niebawem zaczęły domagać się zwrotu depozytu. Pan Władysław, który mimo rozwodu wciąż mieszkał ze swoją byłą żoną, wynajął duży garaż przy ówczesnej ulicy Marchlewskiego (dziś aleja Beliny-Prażmowskiego). W tym pomieszczeniu, w betonowej podłodze wykuł głęboki na metr dół i tak przygotowany 16 maja 1955 roku umówił się na spotkanie z siostrami. Około osiemnastej do garażu przyszła pięćdziesięcioletnia Jadwiga. Mazurkiewicz poczęstował ją alkoholem i słodyczami, a potem poprosił, żeby wsiadła do samochodu. Argumentował, że musi go przestawić, aby odsłonić skrytkę w podłodze, gdzie rzekomo były ukryte skarby. Gdy tylko kobieta ulokowała się na siedzeniu, swoim zwyczajem obszedł auto i strzelił ofierze w tył głowy. Później posprzątał pomieszczenie i czekał. Po dwudziestej drugiej zgodnie z planem pojawiła się Zofia. Pytała o siostrę, na co morderca odpowiedział, że była zmęczona i leży w alkowie. Gdy kobieta odwróciła się, by odsłonić kotarę, mężczyzna zaszedł ją od tyłu i strzałem w potylicę pozbawił życia. Ciała obu kobiet wrzucił do dołu i zalał betonem.

Z kulą w głowie

Jesienią 1955 roku Mazurkiewiczowi powinęła się noga i zawiódł go zarówno pistolet, jak i niezastąpiony garaż. Zanim jednak się to stało, na przełomie sierpnia i września elegancki morderca umówił się w Warszawie ze Stanisławem Łopuszyńskim, który w owych czasach rozkręcał swoje szemrane biznesy. Warto zaznaczyć, że ten przedsiębiorczy człowiek pozbierał się po traumatycznym spotkaniu z Krakowskim Upiorem i dwie dekady później przyodział całą Polskę w produkowane przez siebie najmodniejsze okulary przeciwsłoneczne z obowiązkową naklejką "Italy" lub "France". Niemniej w połowie lat 50. obaj panowie, zasiadłszy pod kryształowymi żyrandolami restauracji Bristol, omawiali handel zegarkami. I tak przy wódeczce dogadali się co do ceny, postanawiając, że miejscem dobicia targu będzie stolica Małopolski.

Od chwili przyjazdu Łopuszyńskiego do Krakowa piętrzyły się problemy. A to Mazurkiewicz musiał wymienić złotówki na dolary, a to dostawca nie dotarł lub na jakiś czas przepadł bez wieści. Remedium na te chwilowe kłopoty był niekończący się karnawał. "Piękny Władzio" po przejęciu pieniędzy na zegarki zabierał warszawiaka do najlepszych krakowskich lokali, a następnie zawiózł swoim oplem do Zakopanego. Po kilku dniach, w drodze powrotnej do Krakowa pijanego Łopuszyńskiego obudził wstrząs i niespodziewany hałas. Otworzył oczy i zobaczył stojącego nad nim Mazurkiewicza, który tłumaczył, że dla hecy rzucił petardę, tzw. żabkę. Głupi żart - jak to określił zabójca - miał swoje konsekwencje i kontrahent wymacał z tyłu głowy ranę. Mężczyźni zajechali na pogotowie i tam poszkodowanemu opatrzono potylicę. Następnego dnia Łopuszyński bezskutecznie próbował wyegzekwować od Mazurkiewicza zwrot pieniędzy za niedostarczone zegarki. Ten prosił o wyrozumiałość, mówił, że nie ma już gotówki, i na poczet przyszłego rozliczenia przekazał handlarzowi złotą omegę (zrabowaną innej ofierze) oraz swój nieco sfatygowany już samochód. Łopuszański, rad nierad, nowo otrzymanym autem wrócił do Warszawy. W stolicy niezwykle doskwierał mu ból głowy. Udał się więc do szpitala i tam po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego odkryto w jego czaszce kulę.

Dwa razy dziennie więzienna karetka, eskortowana przez milicyjny radiowóz i motory, przejeżdża przez centrum Krakowa, by zawieźć Mazurkiewicza na rozprawę, a następnie przetransportować go z powrotem do aresztu, zdjęcie prasowe z 1956 roku (fot. zdjęcie archiwalne / Adam Tuchliński)

Od tego momentu wypadki potoczyły się lawinowo. Warszawscy milicjanci skontaktowali się z krakowskimi i ci udali się do mieszkania przy placu Biskupim. Pani Mazurkiewicz stwierdziła, że jej eksmąż kilka dni temu zniknął. Wziąwszy pod uwagę, że z kamienicy w ciągu dekady zniknęły już trzy osoby, nie było to nic nowego, mimo to stróże prawa postanowili sprawdzić jeszcze jedno miejsce - garaż podejrzanego przy Marchlewskiego. Podczas przeszukania pomieszczenia uwagę milicji zwrócił jaśniejszy fragment podłogi. Rozkuto w tym miejscu beton i oczom zgromadzonych ukazały się dwa kobiece trupy.

Właściciela garażu znaleziono w jednej z zakopiańskich kawiarni, gdzie jak gdyby nigdy nic raczył się luksusową kawą. Od razu trafił do aresztu, a stamtąd na salę sądową, na której w części dla widowni kłębiły się tłumy. Krakowianie znali chociażby ze słyszenia "mordercę z kwiatkiem" i na własne oczy chcieli zobaczyć jego upadek. Nie dowierzali też sędziemu i byli przekonani, że oskarżony, jako rzekomy współpracownik UB, szybko wywinie się z tych opresji. Przeświadczenie to zdawał się podzielać także jeden ze sprawozdawców prasowych, Marek Hłasko, który w "Pięknych dwudziestoletnich" napisał, nie przebierając w słowach, że świadkowie bali się otworzyć mordę na procesie .

Sam Mazurkiewicz, choć ciążył na nim zarzut co najmniej siedmiu morderstw, zdawał się pewny swojego uniewinnienia. Atmosferę bezkarności podgrzewał też adwokat - Zygmunt Hofmokl-Ostrowski, przedwojenna sława palestry. W ognistym przemówieniu argumentował, że jego klient wyeliminował szkodliwe społecznie osoby i tym samym zabójstwo rodziny de Laveaux znaczy mniej niźli morderstwo np. familii robotniczej, a na taki czyn Mazurkiewicz, społecznik i człowiek uświadomiony politycznie, nigdy by się nie poważył. Zachowały się także zdjęcia z procesu, na których widać, jak nienagannie ubrany więzień, z papierosem w ustach, naradza się ze swoim adwokatem. Hofmokl-Ostrowski nachyla się i klaruje coś klientowi, wymachując przy tym fajką jak wskazówką.

Podczas przerw w rozprawie Hofmokl-Ostrowski instruował swojego klienta, jak i co ma mówić. Na niewiele zdawały się te uwagi, bo Mazurkiewicz rad swojego adwokata nie słuchał (zdjęcie pochodzi z rękopisu Zygmunta Hofmokl-Ostrowskiego "Pitaval Polski XX wieku")

Linia obrony była prosta - Władysław Mazurkiewicz jest niewinny, a po drugie, co może wydawać się nieprawdopodobne, zwyczajnie ma zeza, co ma rzekomo rzutować na jego psychikę. Niemniej 30 sierpnia 1956 roku krakowski sąd wydał orzeczenie zgodne z ówczesnym Kodeksem karnym - za handel walutą, posiadanie broni i za siedmiokrotne zabójstwo Mazurkiewicz skazany został na karę śmierci. 31 stycznia 1957 roku, w dniu wykonania wyroku, przed krakowskim więzieniem przy ulicy Montelupich zgromadziła się gawiedź. Do końca nie wierzono, że sprawiedliwości stanie się zadość i ten obrzydliwy, choć na swój sposób urzekający przestępca zostanie stracony. Także sam oskarżony był przeświadczony, że lada chwila nadejdzie ułaskawienie od samego Gomułki. Nic takiego się jednak nie stało i tłuszcza miała okazję do wiwatowania.

Epilog

Na koniec warto powiedzieć to wprost - "pięknego Władzia" stworzyli także jego współcześni. Gdyby nie ich strachy nakazujące od razu widzieć w każdym szpicla gestapo albo UB, dawno dostrzegliby, że Mazurkiewicz nie jest ani inżynierem, ani życzliwym pośrednikiem, a jedynie pozorantem. Fakt, obdarzonym talentem, wdziękiem i dowcipem, ale jednak mistyfikatorem, a nie stojącym ponad prawem demonem. A jeśli doda się do tego jego urok osobisty i łatwość zjednywania sobie ludzi, to otrzyma się mieszankę wybuchową - człowieka, który przez piętnaście lat w samym sercu królewskiego grodu bezkarnie kradnie i zabija kolejne ofiary.

Główną motywacją Mazurkiewicza, jak zauważa jego biograf Cezary Łazarewicz, były jednak pieniądze. W sukurs tej konstatacji idzie Witold Horwath, który uważa, że panu Władysławowi daleko do seryjnego czy też psychopatycznego mordercy. Jego celem nie była zbrodnia sama w sobie - stwierdza pisarz i scenarzysta. Obarczony takimi właściwościami, jak chciwość czy słaby charakter, pozbawiony wsparcia ze strony rodziny i poddany deprawującej presji otoczenia, Władysław Mazurkiewicz lękliwie, bez spoglądania w oczy podnosił broń i zabijał dla korzyści materialnych. Z tej perspektywy jakże przerażająco brzmią słowa, które miał wypowiedzieć tuż przed egzekucją: - Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy.

Więcej o Władysławie Mazurkiewiczu w książce "Elegancki morderca" Cezarego Łazarewicza, W.A.B., premiera: 18 listopada

Książka w formie ebooka jest dostępna w Publio.pl. Sprawdź >>

"Elegancki morderca", Cezary Łazarewicz (fot. materiały prasowe)

Marta Panas-Goworska i Andrzej Goworski . Małżeńsko-pisarski duet. Interesują się kulturą i historią krajów Europy Środkowo-Wschodniej oraz Rosji. Są przeświadczeni, że właśnie ta część świata jest najniezwyklejsza i najciekawsza ze wszystkich. Ponadto ona śledzi internacjonalistyczne związki między namiętnością a zbrodnią, on - podąża ścieżkami historii medycyny. Publikowali m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Tygodniku Powszechnym", "Nowej Europie Wschodniej" oraz regularnie współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym "Akcent".