
Zacznijmy od genezy Zaduszek na ziemiach polskich. Jakie były początki tego święta u naszych przodków?
- Od razu trzeba rozróżnić Dzień Zmarłych, czyli Dzień Zaduszny, przypadający na 2 listopada, od święta Wszystkich Świętych, które obchodzimy 1 listopada. Zaduszki były powszechne, jeszcze zanim chrześcijaństwo pojawiło się wśród Słowian. Oddając cześć duszom zmarłych i dbając o nie, zabiegano nie tylko o bezpieczeństwo przodków, ale także o swoje. Wiara w to, że kiedy zaopiekujemy się duszami zmarłych, one nie będą nas nękać, jest powszechna w całej kulturze Słowian. Palenie ognia i inne rytuały, które miały m.in. wskazywać duszom drogę w zaświaty, jeszcze niesformułowane w określony sposób przez chrześcijaństwo, znane są od dawna.
Czy Dzień Zaduszny obchodzono regularnie? W jakim okresie roku go celebrowano?
- Na początku to święto odbywało się nie tylko jesienią. Kilka razy w roku praktykowano wiele zabiegów, które wskazywały na naszą łączność z zaświatami i na to, że chcemy mieć kontakt z duszami zmarłych - oczywiście w sensie pozytywnym. Przed pojawieniem się chrześcijaństwa ważny był chociażby początek maja, ale też listopad. W całej Europie przygotowywano wtedy specjalne pieczywo, które następnie było zostawiane na cmentarzach. Po wejściu chrześcijaństwa dla pamięci o zmarłych istotny stał się też okres świąt Bożego Narodzenia.
Które z elementów obrzędowości przypisanych tym świętom dotyczyły zmarłych?
- Choćby zwyczaj, który kultywuje się do dziś, czyli puste miejsce przy wigilijnym stole. Ono było przeznaczone dla duszy zmarłego. Obecnie mówi się, że puste miejsce czeka na wędrowca, ale dawniej wędrowcy i zmarli byli ze sobą zespoleni. W Zaduszki zwracano więc szczególną uwagę na wędrownych żebraków.
Dziady, bo tak dawniej nazywały się obchody 2 listopada, w Polsce kojarzą się z dziełem Adama Mickiewicza i sceną przywoływania duchów. Tymczasem etymologia słowa "dziady", wcześniej "diet", jest związana z wędrownym żebrakiem i jednocześnie z duszą wędrującą naszych przodków. Wierzono, że ci, którzy w tym dniu pojawiają się jako żebracy czy wędrowcy, mogą być naszymi zmarłymi bliskimi. Dlatego trzeba było być dla nich miłosiernym tego dnia, wesprzeć groszem czy jedzeniem. Przed kościołami wystawiany był dla nich poczęstunek, między innymi specjalne pieczywo.
W okresie Bożego Narodzenia w domu, obok wigilijnego stołu, stawiano snop, który również nazywał się "diet". Jego funkcja polegała na odstraszaniu złych duchów. Jednocześnie był też symbolem przodków, którzy uczestniczą w wigilii Bożego Narodzenia.
W Mickiewiczowskich "Dziadach" tytułowy obrzęd ma charakter cokolwiek demoniczny.
- Analizy literaturoznawcze "Dziadów" pokazują, jak Mickiewicz poetycką wizję połączył ze znanymi sobie tradycjami ludowymi, wprowadzając zjawy do świata ludzi.
W rzeczywistości ,,widoczne" potwory i duchy nie pojawiają się w obrzędowości Dnia Zadusznego, tylko - ogólnie - w czasie świąt zimowych. Można tu przywołać choćby kolędników, wśród których jest przecież postać straszącego diabła.
Przy obchodach Dnia Zadusznego niepokój pojawiał się z powodu niepewności, jak przebiegła podróż duszy, czy ona przypadkiem nie utkwiła na ziemi. Ale poza tym miał on raczej charakter spotkania ze zmarłymi. Chodziło o przyniesienie ulgi cierpiącym duszom, którym śpiewano obrzędowe pieśni i przynoszono specjalne pieczywo. Wypiekano je często ze znakiem krzyża. Pojawiało się ono na bardzo szerokim obszarze Europy, nie tylko ziemiach polskich, ale też choćby w Belgii.
W którym momencie chleb stał się częścią tego obrzędu?
- Chleb obrzędowy był w czasach pogańskich ważnym łącznikiem między światem ziemskim a zaświatami. Ale kiedy czyta się dzienniki i pamiętniki przedwojenne, można się przekonać, że jeszcze wtedy starsze kobiety, nianie, ciotki pamiętały o tym, żeby cały kosz pieczywa zanieść na groby bliskich właśnie 2 listopada. Uważały, że tak trzeba, chociaż według relacji pamiętnikarzy równocześnie się tego wstydziły, bo Kościół takich praktyk zakazał. Tradycja przetrwała natomiast w obrzędowości prawosławnej, gdzie istnieje zwyczaj ,,ucztowania" na cmentarzach.
Przy okazji warto wspomnieć, że popularne dziś także w Polsce Halloween również przeszło wielką popkulturową modyfikację. Dawno temu celtyccy druidzi rozpalali w czasie święta Samhain ogniska, żeby oświetlić drogę zmarłym i ogrzać ich dusze, a plonom zapewnić ochronę przed zniszczeniem. Dopiero później, w dużej mierze za sprawą migracji Irlandczyków do Stanów Zjednoczonych, pojawiły się lampiony z dyń i ich dekoracyjność: otwory przypominające oczy itd. Na początku skupiano się na dyni, bo była materiałem tanim, zawsze pod ręką. To z niej można było zrobić lampion, który nie zgaśnie, gdy pada deszcz listopadowy.
Dlaczego światło pełni w Dniu Zmarłych tak istotną funkcję?
- To ma związek jeszcze z pogańskimi czasami, w których ogień pełnił niezwykle ważną rolę w codziennym życiu człowieka. Kultura otoczyła go legendami i mitami, przesądami i obwarowaniami. Jak choćby tym, że kobieta w ciąży, patrząc na pożar, może zaszkodzić dziecku. Jednak ogień mógł być też dobrą siłą. Na przykład poświęcony ogień albo ogień w noc świętojańską, nad którym się skacze - a więc dobrze użyty w rytuale - mógł być sprawcą lub wzmocnieniem dobrej wróżby.
Dlaczego w pewnym momencie Kościół zaczął panować nad obrzędowością Dnia Zmarłych? Chciał zaistnieć jako autonomiczna instytucja wyznaczająca sposoby obchodzenia go?
- Kościół chciał usankcjonować oddawanie czci zmarłym i oderwać ten zwyczaj od tradycji pogańskiej. Nie zerwał z nią jednak zupełnie, raczej ją zmodyfikował. W roku 998 św. Odilon, opat z Cluny, ustalił jeden dzień w roku na celebrowanie Dnia Zmarłych. Wybrano dzień po uroczystościach Wszystkich Świętych, które obchodzono w maju, odkąd papież Bonifacy IV w 610 roku nakazał wówczas czcić relikwie męczenników za wiarę. W 731 roku papież Grzegorz III przeniósł to święto na 1 listopada.
Dziś w ciągu tych dwóch dni obserwujemy zabiegi mające na celu nie tylko zachowanie pamięci o tych, których już z nami nie ma. Święta te stały się świętami rodzinnymi, często pierwszym przed Bożym Narodzeniem powakacyjnym zjazdem, kiedy całą rodziną spotykamy się przy grobach bliskich, a następnie w domach na ciepłym obiedzie.
To smutne czy wesołe święta?
- W tradycji utrzymuje się raczej przekonanie, że to wesołe święto, imieniny dusz - jeśli myślimy o 1 listopada. Jednak w związku z tym, że 2 listopada wspominamy członków rodzin i przyjaciół, którzy odeszli, pojawia się też nastrój refleksji, zadumy. Zwłaszcza kiedy bliska osoba odeszła niedawno.
Na Podhalu, z którego pochodzę, dogorywa już tradycja rzucania gałązek świerka w miejscu, w którym ktoś zginął. Potem te gałązki podpalano w Zaduszki. W ten sposób próbowano pomóc duszom czy też może uchronić siebie przed podobnym losem?
- Tradycja, o której mówisz, przypomina tworzenie współcześnie nam znanego znicza, zakorzenionego bardzo mocno w naszej kulturze. Do Polski na czas 1 i 2 listopada przyjeżdżają etnografowie z zagranicy sfilmować wygląd naszych cmentarzy. W innych krajach zwyczaj palenia zniczy nie jest bowiem aż tak żywy.
Palenie gałązek świerku wygląda też na próbę połączenia tradycji światła i drzewa, które nigdy nie traci zieleni, jest żywe cały rok, także w zimie, przez co ma moc ochronną. W różnych krajach to były różne rośliny. U nas trafiło właśnie na świerk. Później stał się on także bożonarodzeniową choinką, kiedy ta tradycja przywędrowała do nas z Niemiec. Wcześniej, gdy nadchodziła zima, wieszano podłaźniczkę nad stołem czy wieńce na drzwiach. To jednak nie mógł być adwentowy czy bożonarodzeniowy wieniec w formie, w której sprzedaje się je dzisiaj, czyli ze sztucznych kwiatów. One nikogo by nie uchroniły. Istotny jest też kształt koła. Ma on symbolizować łączność między światem żywych i umarłych, przypominać o więzi, którą z nimi zachowujemy, ale i pełnić funkcję ochronną.
Ale przed czym właściwie próbowano się uchronić? W chrześcijaństwie wyraźnie jest powiedziane, że dusza po śmierci wędruje albo do nieba, albo do piekła, albo do czyśćca. Mogła mimo to pozostać na ziemi?
- Chodzi o samą wędrówkę, to nad nią się zastanawiano. Pamiętajmy, że dawniej nie doświadczano jej na co dzień. Ten, kto wyruszał w drogę, był żegnany przez całą wieś. Wysłanie kogoś na naukę, wyjście za mąż i związany z tym wyjazd - to były wielkie przeżycia. Tak więc samo pojęcie wędrówki dusz powodowało, że ludzie chcieli się o tę duszę zatroszczyć.
Dziś ciągle się przemieszczamy. Największe obawy budzi czyjeś zaginięcie, bo jest trudne do zrozumienia w świecie, w którym podlegamy nieustannej kontroli, meldujemy się w mediach społecznościowych, jesteśmy pod okiem kamer. Dawniej nie było takiej możliwości. Na wiadomość o tym, że podróżny dotarł do celu, czekało się wiele dni. Świetnie to zresztą opisuje Olga Tokarczuk w "Księgach Jakubowych". Ludzie nie wiedzieli, co się dzieje z wędrowcem, i mieli świadomość tego, że nie zawsze dociera on do celu, że coś może się przydarzyć. To wszystko przekładali sobie na wędrówkę pośmiertną.
Niepokój budziły zwłaszcza przypadki, w których dochodziło do niespodziewanej śmierci lub samobójstwa, czyli dusza nagle "wyruszała w wędrówkę". Stąd wszystkie legendy o strzygach i upiorach, w które zamieniał się człowiek, gdy nie do końca "dobrze" umarł. Kiedy coś nawiedzało dom, można było przypuszczać, że to dusza, która nie dotarła do właściwego celu.
Co w takich sytuacjach robiono?
- Zamawiano na przykład dodatkową mszę świętą. 2 listopada był zresztą pod tym kątem dniem szczególnym, bo można wtedy było wiele nadrobić. A było co nadrabiać. Wystarczyło przecież, że w trakcie pogrzebu coś poszło nie tak albo czegoś nie dopilnowano, gdy domownik odchodził z tego świata. Dusza mogła się zagubić, nie przebyć wędrówki. A wtedy zagrożona była cała społeczność. Taką duszę obarczano odpowiedzialnością za wszystkie nieszczęścia, które się działy.
Czyli dusz zmarłych należało się raczej obawiać?
- Trzeba było uważać choćby na miejsca, w których ktoś odebrał sobie życie. Stąd brały się wszystkie legendy Słowian o strzygach, upiorach, wodnikach czy wampirach. Bo ten ostatni też zrodził się w naszej kulturze jako wąpierz, powstały z niepogrzebanych zwłok. Mścił się wtedy na swojej rodzinie, dręczył ją za niedopełnienie tego obowiązku. Podobnie wodnik czy utopiec, będący duszą topielca, którego ciała nie wyłowiono z wody. Należało się go obawiać, ponieważ mógł wciągnąć kogoś kąpiącego się pod wodę, podtopić go dla psikusa, a nawet pozbawić życia.
Grób znajdujący się na niepoświęconej ziemi był kolejnym demonicznym elementem. Poza cmentarzem, nie na świętym miejscu, byli chowani samobójcy. Granica między świętym a nieświętym stawała się granicą między bezpiecznym a niebezpiecznym.
Żeby uchronić duszę przed przeobrażeniem się w upiora, wrzucano do trumny ze zmarłym pewne akcesoria, jak srebro, które miało mu zagwarantować bezpieczeństwo. A jak pamiętamy, to także jedno z narzędzi, którym można zgładzić wampira.
Skoro tyle było powodów do obaw, nic dziwnego, że dawniej dbano o dusze zmarłych przy każdej okazji.
- Interesujące jest, w jaki sposób utrzymywano relacje z nimi. Na przykład w andrzejki czy wigilię Bożego Narodzenia, kiedy dziewczyny wróżyły sobie, skąd nadejdzie mąż albo kto pierwszy umrze w rodzinie, wierzono, że właśnie dusze zmarłych im to podpowiedzą: pokażą w lustrze twarz przyszłego wybranka albo dadzą wylosować najkrótszy kłosek temu, na kogo śmierć się przymierza.
W Wielkanoc z kolei symbolem łączności z zaświatami stały się jajka, które w obrzędowości wiosennej pojawiły się na długo przed chrześcijaństwem. Na wykopaliskach wciąż znajduje się pisanki zakopane w grobach. Istotną rolę dusze zmarłych odgrywały także w noc Walpurgi obchodzoną z 30 kwietnia na 1 maja, czyli tak zwaną noc duchów, kiedy byty z zaświatów mogły pojawić się na ziemi.
O nocy Walpurgi w Polsce mało kto dziś jeszcze pamięta. Czy innym zwyczajom również grozi zapomnienie?
- Noc Walpurgi jest nadal bardzo hucznie świętowana w takich krajach jak Finlandia czy Estonia. Z kolei między innymi dla Słowian zawsze ważne było dbanie o groby bliskich. Kultury, które do tego nie przywiązywały aż takiej wagi, były przez nich uznawane za gorsze.
Dzisiaj wciąż chodzimy na cmentarze, choćby po to, by postawić znicz, uporządkować grób. Niekoniecznie wszyscy się na nich modlą, nie zawsze idziemy też na mszę do kościoła. Interesujące jest, jak ta obyczajowość będzie ewoluować. Coraz więcej osób decyduje się przecież na kremację. Ta tendencja na pewno doprowadzi do zmiany w sposobie dekoracji grobów. Ale nie tylko. Zmienić się może także długość czasu spędzanego na cmentarzu, a nawet sposób opowiadania historii rodzinnych podczas wspólnego przemierzania cmentarnych alejek.
Klara Sielicka-Baryłka . Etnografka, adiunkt w Dziale Etnografii Polski i Europy Państwowego Muzeum Etnograficznego; specjalizuje się w folklorze i obrzędowości, współorganizuje wystawy, projekty edukacyjne, tworzyła Muzeum dla Dzieci w PME. Redaktorka czasopisma "Etnografia Nowa". Zajmuje się m.in. edukacyjną i informacyjną rolą nowoczesnych technologii i social media we współczesnym muzealnictwie .
Artur Zaborski . Studiował krytykę literacką i filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował jako redaktor w portalach Onet.pl i Stopklatka.pl (w tym drugim szefował redakcji przez pół roku). Współpracuje z rozlicznymi mediami i festiwalami filmowymi. Zakochany w kulturze Iranu. Kibicuje transformacji Warszawy w miasto wielokulturowe.