artykuły
(fot. Filip Springer)
(fot. Filip Springer)

Każdy kolejny budynek był tu kompromisem. Spółdzielcy nie tracili z horyzontu najważniejszego celu - mieszkania miały być suche i jasne - ale musieli ciąć koszty. Zmuszały ich do tego twarde realia międzywojennej Polski. Przez całe dwudziestolecie wiał im wiatr w oczy - raz silniej, raz słabiej, ale raczej nie zmieniał kierunku. Borykali się z problemami finansowymi (brak preferencyjnych kredytów), politycznymi (niechęć władz), technicznymi i budowlanymi (fatalni wykonawcy). Jakby mało mieli kłopotów, niechętna była im też część opinii społecznej. Żaden z nauczycieli w sakramencie nie wytrwał, wszystko rozwodnice i rozwodniki - mówiła warszawska ulica o zorganizowanej przez nich szkole - a w dziesiątej klasie to Żyd będzie uczył. Ciągle tam zresztą przeciw Panu Bogu mówią .

Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa powstała w roku 1921, lecz kamień węgielny pod pierwszy budynek jej działacze wmurowali dopiero cztery lata później. Wśród nich było bożyszcze lewicowej młodzieży - Jan Hempel, był też jego wierny, a przeklęty później akolita, Bolesław Bierut. Byli też inni, wśród nich Stanisław Tołwiński, który w późniejszym czasie odegrał najważniejszą tu rolę, a po wojnie został prezydentem tego, co zostało z Warszawy.

Jakby na to nie patrzeć, założyciele Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej skupili się pod czerwonymi sztandarami - wszyscy wywodzili się z PPS-owskiej lewicy, niektórzy sympatyzowali ze zdelegalizowaną Komunistyczną Partią Polski. W sanacyjnej Polsce takie polityczne afiliacje raczej nie ułatwiały życia. Starali się nie zwracać na tę okoliczność uwagi, próbowali po prostu robić swoje.

(fot. Filip Springer)

Ich celem była budowa małych, ale funkcjonalnych mieszkań dla robotników. Bo to pracownicy fabryk w międzywojennej Warszawie byli w najgorszej sytuacji mieszkaniowej. Żyli w warunkach urągających ludzkiej godności ( więcej o nich w tekście o budynkach Towarzystwa Osiedli Robotniczych na warszawskim Kole ). Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa chciała wziąć udział w rozwiązywaniu tego problemu. Mieszkania budowane przez kooperatywę były może niewielkie, ale za to suche i higieniczne, dobrze oświetlone i, przynajmniej w założeniu, tanie. Plan lewicowych spółdzielców był bowiem taki, by wydatki na czynsz jednej rodziny robotniczej nie przekraczały tutaj jednej dziesiątej jej dochodu. Założenie udało się zrealizować w kilku zaledwie budynkach. Dążenie do obniżenia kosztów budowy i eksploatacji kolejnych wznoszonych na Żoliborzu przez spółdzielnię kolonii było jednak głównym zmartwieniem działaczy.

Głównie z tego względu architektura spółdzielczych bloków ulegała ciągłym uproszczeniom. O ile I i II kolonia WSM, wzniesione przy placu Wilsona, przypominały jeszcze nowoczesne warszawskie kamienice czy "domy koszarowe", o tyle już późniejsze budynki były coraz prostsze, nawiązujące do panoszącej się coraz silniej estetyki modernizmu. Te pobudowane najpóźniej, według projektu Barbary i Stanisława Brukalskich, są już wyrazem najdalej posuniętej redukcji. Jednocześnie są też dowodem, że klasowi architekci, nawet przyciśnięci do ściany koniecznością drastycznych wręcz oszczędności, są w stanie wywiązać się ze swojego zadania w sposób nieujmujący im na honorze, a późniejszym mieszkańcom budynków - na godności.

(fot. Filip Springer)

VII i IX kolonia WSM to w sumie trzy dwupiętrowe bloki biegnące łukiem między ulicami Sierpecką, Sarmatów, Suzina i Próchnika. Patrząc na ich zakrzywienie z góry, trudno nie odnieść wrażenia, że są one po prostu wycinkami okręgu, którego centrum znajduje się gdzieś w okolicy placu Wilsona. Jest to zabieg nieprzypadkowy, Brukalscy chcieli bowiem wpisać się nie tylko w naturalną rzeźbę terenu tej części Żoliborza, ale też dopisać się swoimi domami do rozrastającej się dzielnicy nazywanej już w tamtym czasie Republiką Spółdzielczą.

VII kolonia to dwa pierwsze, patrząc od ulicy Suzina, bloki. Mieszkania są w nich niewielkie, mają powierzchnię nie mniejszą niż 24 metry kwadratowe, ale nie większą niż 30 metrów. Pomiędzy budynkami zorganizowano zielony, porośnięty dziś dorodnymi drzewami dziedziniec, z którego wchodzi się do klatek schodowych, a z nich do mieszkań. Blok B (zachodni) jest też galeriowcem - dostęp do mieszkań jest tutaj z biegnących wzdłuż wschodniej elewacji balkonów. Zespół ten został wzniesiony w latach 1932-1934.

(fot. Filip Springer)

Kilka lat później ruszyła budowa trzeciego bloku zespołu, nazwanego dla porządku kolonią IX, prace ukończono już podczas niemieckiej okupacji. Był to ostatni budynek wzniesiony przez WSM w swym przedwojennym kształcie i składzie. Za tym projektem również stoją Brukalscy. Obiekt nawiązuje do dwóch pozostałych nie tylko metrażami mieszkań, ale też kształtem i organizacją przestrzeni wspólnych. Wszystkie trzy urzekają bielą elewacji i subtelnymi ceglanymi wstawkami.

(fot. Filip Springer)
(fot. Filip Springer)

Na uwagę i szacunek zasługuje też prowadzona tutaj od niedawna termomodernizacja, respektująca oryginalne założenia projektu Brukalskich. Dzięki niej biały, spółdzielczy Żoliborz znów urzeka czystością i modernistycznym umiarem. Jest elegancki i dostojny, tyle że nieco bardziej poszatkowany płotami. Zielone dziedzińce między blokami nie są już ogólnodostępne. Ale i tak całe założenie zachwyca i trochę wzrusza. Głównie tym, że architektura budowana dla najbiedniejszych z biednych ówczesnej Warszawy ma dziś jakość, która jest nieosiągalna dla większości współczesnych deweloperów. Świadczą o tym choćby zawrotne ceny kupna i wynajmu mieszkań w tej części Żoliborza. Wynikają one nie tylko z mody na tę dzielnicę, ale też po prostu z parametrów przestrzeni wykreowanej tu przez przedwojennych architektów.

(fot. Filip Springer)

Patrząc na trzy skromne bloczki spinające łukiem ulice Sierpecką i Próchnika, nie sposób nie przenieść wzroku na dzisiejsze osiedla budowane na warszawskich przedmieściach. Czy i one za sto lat będą modną i drogą dzielnicą Warszawy? Można w to poważnie wątpić.

Filip Springer . Reporter, fotograf, współpracuje z "Dużym Formatem", "Polityką", "Tygodnikiem Powszechnym". Autor książek reporterskich poświęconych przestrzeni, między innymi "Zaczynu. O Zofii i Oskarze Hansenach" (Karakter) oraz "Wanny z kolumnadą. Reportaży o polskiej przestrzeni" (Czarne). Stypendysta Fundacji Herodot im. Ryszarda Kapuścińskiego.