
Pochodzisz z Hajnówki. Miałaś poczucie, że jesteś winna swoim rodzinnym stronom książkę?
- Nie jestem emocjonalnie związana ze swoją ojcowizną. Ale za każdym razem, gdy tam wracałam, pojawiały się komentarze, że może wstydzę się Hajnówki, skoro osadzam akcję wszędzie, tylko nie tam. Rękawica została rzucona, potraktowałam to jako wyzwanie. Pamiętam rozmowę w tamtejszym Domu Kultury podczas spotkania autorskiego. Przyszło bardzo dużo ludzi i zapytałam ich, czy zdają sobie sprawę z tego, że piszę powieści kryminalne i że nie będzie to żaden pomnik. Wstała jakaś pani i powiedziała: "Pani Kasiu, ale ten zły to będzie przyjezdny?".
Unikasz polityki, ale w "Okularniku" pojawia się wątek "żołnierzy wyklętych". Ma to związek z twoją historią rodzinną i śmiercią twojej babci, która zginęła w jednej z masakr.
- Unikam rzeczy, na których się nie znam. Interesuje mnie kameralny dramat i cały jego kontekst. Podczas robienia dokumentacji za każdym razem natykałam się na historię "Burego" [Romuald Rajs, AK-owiec, wedle śledztwa IPN-u odpowiedzialny za powojenne pacyfikacje wsi i mordy na ludności prawosławnej na Białostocczyźnie - przyp. red.]. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo jest ona istotna i że właśnie na niej mogę zbudować intrygę. Nie interesował mnie sam problem "żołnierzy wyklętych", ale to, jak on nas dziś infekuje. Gdyby to była martwa historia, to w ogóle bym tego nie wzięła. A przez to, że ta historia cały czas żyje, dla fabuły jest po prostu genialna.
A jak ona żyje w tobie?
- Na zasadzie zmowy milczenia. Spędziłam tam całe dzieciństwo, skończyłam liceum i nigdy, przenigdy nikt mi o tym nie powiedział. Mało tego, chodziłam do białoruskiego liceum, gdzie też o tym nie wspominano. Nikt wtedy o tym nie mówił, bo to były zupełnie inne czasy, lata 80. Zaciekawiło mnie to, w jaki sposób w małej miejscowości może przez tyle lat tkwić taka tajemnica. Na początku myślałam, że to jest niegodne powieści kryminalnej, teraz sądzę, że jest wręcz odwrotnie.
Moim zdaniem to dodaje atrakcyjności.
- Czemu literatura popularna ma być głupia, udziwniona? W powieści kryminalnej można robić wszystko, czemu więc nie umieścić w niej prawdziwych postaci z naszej historii? Chodzi nie tylko o współczesne problemy, bo one biorą się często z tego, co zdarzyło się dawniej.
A czy te nacjonalistyczne kwestie poruszane w "Okularniku" były obecne w Hajnówce i w ogóle na tamtych terenach? Gdy dorastałaś, to pewnie zamiatano je pod dywan?
- Tak, chociaż pamiętam, że już wtedy były prześwity. Gdy stamtąd wyjeżdżałam, miałam dziewiętnaście lat, i wtedy jeszcze te wszystkie rzeczy nie zdążyły wyjść na wierzch. Teraz żyje tam czwarte pokolenie (ja jestem trzecim), pierwsze bez tego bagażu z czasów komuny. Dopiero ci ludzie niczego się nie boją. Chcą prawdy. Buntują się przeciwko temu, że ktoś im zakłamuje świat. A kłamstwo rodzi kolejne kłamstwo, co może doprowadzić do sytuacji zbrodniczej. Oczywiście ja sobie folguję w powieści, ale zbudowane jest to na wiarygodnej motywacji.
Jak książka jest odbierana w twoich rodzinnych stronach?
- Jest totalne odrzucenie i potępienie albo zachwyt. Często ludzie dziękują mi, że w ogóle to ruszyłam. W niektórych kręgach białoruskich czy polskich nacjonalistów paradoksalnie bardzo się to podoba. Oni się cieszą, że taka rzecz w ogóle weszła do kultury popularnej, bo do tej pory był to temat niszowy. Kiedy próbowałam go badać, wszyscy dziwili się, że to może kogoś zainteresować. Kogo interesują Białorusini, którzy są małą, nieistotną mniejszością? To nie Żydzi czy Niemcy. Ci ludzie są mi wdzięczni, że taka książka wyszła, że ktoś się o nich dowiedział.
A dużo ludzi się tam przyznaje do pochodzenia? Czują, że są Białorusinami?
- Tak. W spisie ludności w Hajnówce takie pochodzenie zadeklarowało 60 czy 70 proc.
I chcą być Białorusinami?
- Kiedy chodziłam do liceum białoruskiego, była ich garstka. Byli i tacy nacjonaliści, którzy chodzili w koszulkach z napisem "Ja, kacap" i mówili tylko po białorusku, co jest tym ciekawsze, że ten język jest prawie martwy, bo na Białorusi niemal nikt po białorusku nie mówi. Ale niektórzy ludzie nadal nie chcą opowiadać o dawnych czasach. Nie powiedzą ci prawdy, bo nadal się boją.
Ty jesteś dla nich obca?
- Gdy mówiłam, że chcę porozmawiać, to byłam bez szans, ale jak dowiadywali się, że jestem potomkinią kobiety, która również tam zginęła, zamordowana przez oddział "żołnierzy wyklętych", to okazywałam się swoja. Dopiero wtedy ludzie zaczynali mówić. I widać było te emocje, potrzebę mówienia o tym. Kiedy już zebrałam wszystkie materiały, byłam przerażona, zaburzyła mi się kompletnie rzeczywistość, bo w takiej sytuacji już nie wiesz, kim jesteś. Jesteś kundlem, jakimś miksem, ja do tej pory się jeszcze nie pozbierałam.
Nie ulega wątpliwości, że korzenie białoruskie muszę mieć, ale mogę mieć też korzenie rosyjskie i jakieś inne, a od dziecka zawsze myślałam, że jestem Polką. Samo to, że piszę takie grube książki, może wynikać z tego, że pochodzę z tamtej części świata, tam się w taki sposób opowiada. Kocham bizantyjskie elementy i choć nie jestem specjalnie religijna, to do dziś mam czasem taką potrzebę, żeby pójść do cerkwi, posłuchać chóru. I to mnie uspokaja. W czasie, gdy wszystko jest globalne i zunifikowane, to dla mnie największa wartość.
Nie irytuje cię to?
- Pewnie. Dlatego uważam, że nasz kryminał musi być lokalny.
A masz wrażenie, że kryminał - powtarza to Mariusz Czubaj - zastąpił u nas powieść obyczajową?
- Sądzę, że nastąpiło to u nas już dawno i nie ma właściwie już takiego czystego kryminału. Nie wiem, czy znajdziemy dziś dobrego polskiego autora, u którego fabułę napędza intryga. U Marka Krajewskiego ważna jest ta przestrzeń Breslau, Zygmunt Miłoszewski jest bardzo publicystyczny. U mnie jest kilka elementów. Jest rama, która jest intrygą, ona stanowi główny trzon, ale nie chciałabym pisać powieści bez wszystkich innych składników. A wracając do lokalności - w niej tkwi nasza siła.
Rozmawiałem z Antonią Lloyd-Jones, wybitną tłumaczką na angielski. Mówiła, że nie jesteśmy w stanie Anglików czy Amerykanów zainteresować popem w ich stylu. Nie nosi się drewna do lasu. Oni mają tego na tony.
- Ich ciekawi nasza historia. Będę teraz tłumaczona, m.in. na angielski, i wydawca, który to kupił, mówi, że w moich książkach najbardziej kręcą go właśnie elementy naszej rzeczywistości, np. mafia z lat 90. w "Pochłaniaczu", a w "Okularniku" komuna i "żołnierze wyklęci". Nie intryga.
Oni mają swoich pięciuset specjalistów od intrygi.
- Wiesz, przede wszystkim jest tylko siedem motywów zbrodni. Na całym świecie tak to działa. To nie jest tak, że możesz wymyślić coś nowego.
No tak, możesz jeszcze zrobić narratorem zabójcę, ale w sumie to już zrobiła Agatha Christie z 80 lat temu.
- I wszystko jest powtórką. Poszukiwanie całkiem nowych przestrzeni wynika też z tego, że nasze kryminały są dobrze napisane. Wieszają na nas psy, że piszemy językiem kolokwialnym, prostym, ale sądzę, że w porównaniu z innymi krajami nasz czytelnik jest bardzo wyrafinowany. Jak poczytasz przekłady z angielskiego, nie mówię nawet o Skandynawach...
Te przekłady Läckberg to dramat . Nie wiem, jak ona pisze w oryginale.
- Dokładnie. I wracamy do kryminału jako nowej powieści obyczajowej. Pamiętasz te kryminały sprzed lat? To, co było tam w dwóch zdaniach, ja rozpisuję na piętnaście stron. I czytelnik tego chce, chce dowiedzieć się np., jak wygląda pieczenie korowaja.
To, co było kiedyś mankamentem kryminałów, teraz jest atutem. Dowodzi to ewidentnie, że mówimy o kryminale jako o powieści realistycznej w duchu XIX-wiecznym, która oprowadza nas po rzeczywistości. Oczywiście, czytelnik musi wiedzieć, co zabiera ze sobą na plażę. Zagadka nie może być na tyle słaba, żeby go nie zaskoczyła. Są pewne obowiązki, prawa też. Cieszy mnie to, że moje książki czytają wszystkie generacje, że trafiają do szerokiego grona odbiorców, czyli najbliżej im do tej funkcji, o której mówimy, tj. do obyczajowej opowieści.
Przejdźmy do elementu poniekąd też ważnego dla realisty czy pisarza obyczajowego, czyli do researchu. W "Okularniku" opisujesz wizytę w więzieniu dla kobiet o zaostrzonym rygorze. Byłaś w takim miejscu? Dużo czasu zajmuje ci zbieranie informacji?
- Zawsze szukam miejsca, które mi umożliwi taką wizytę. W tym wypadku udało się we Włocławku. To nie jest zakład kobiecy, tylko męski, ale cela wygląda tak samo. Nie chcę powtarzać czegoś, co już napisano. A jak się zobaczy coś - np. jakieś miejsce - na własne oczy, to zawsze dostrzeże się rzeczy, których inni nie zauważyli. Dlatego research zajmuje mi lwią część pracy. Uznaję to za jej integralną część. Samo pisanie to już przyjemność, choć oczywiście oznacza też siedzenie przy kompie i morderczą robotę, ale zarazem jest to coś, na co się czeka. A ja mam taką osobowość, że jeśli nie zrobię porządnego researchu, to muszę przerwać pisanie i wrócić do zbierania danych. Nie możesz oczywiście brać wszystkiego, co znajdziesz. Dlatego odbywam mnóstwo niepotrzebnych rozmów i bezowocnych, męczących wyjazdów. Ale byłam kiedyś dziennikarką, umiem rozmawiać i słuchać.
Jak dobrze się przyjrzeć, to z najlepszych polskich autorów kryminalnych praktycznie wszyscy mają doświadczenie dziennikarskie. Miłoszewski, Czubaj, Chmielarz...
- Jak u Skandynawów. Wszyscy byli dziennikarzami albo copywriterami. Ale co to oznacza? To oznacza, że w tym zawodzie jest kryzys. Tak samo dzieje się z reportażem - przeniósł się do książek, bo reporterzy nie mają gdzie publikować.
A skąd pojawili się główni bohaterowie twoich powieści - profilerzy? Zauważyłaś, że nie ma takiej postaci w polskim kryminale?
- Jak zaczynałam, to nie było jej u nas. W ogóle nie pisałabym kryminałów, gdybym nie trafiła na profilera. Zresztą to były zupełnie inne czasy.
Jak byłam nominowana do Wielkiego Kalibru z pierwszą książką, to odbywało się to w piwnicy w Krakowie i przyszło dosłownie kilka osób. Było wtedy dwóch wydawców publikujących polskie kryminały, jeden mnie odrzucił, bo byłam "nierasowa". To, co dziś jest moim atutem, wtedy działało na zasadzie "tego nie chcemy"...
...bo nikt tego nie przeczyta.
- Nie było w ogóle mody. Przy okazji pracy dziennikarskiej trafiłam na historię, którą rozwiązał profiler. Zawsze siedziałam w działce kryminalnej. Wiedziałam, kto to profiler, ale pamiętam, że zaskoczyło mnie, że ktoś taki w Polsce istnieje. Miałam nosa do dobrych historii i ciekawych ludzi. Zresztą ten profiler, Bogdan Lach, do dziś jest w Polsce najlepszy. Już po pierwszej rozmowie z nim byłam tak zafascynowana, że wiedziałam, że to jest moja postać literacka.
Profiler odpowiada na wszystkie pytania, które mnie interesują. Po pierwsze, mogę rozgrywać fabułę psychologicznie. Profiler zajmuje się też całą siatką, która tworzy się przy okazji zbrodni. Nie jest tak, że istnieją tylko sprawca i ofiara. Jest cała masa osób jakoś powiązanych ze sprawą. Wiedziałam to tylko intuicyjnie, a on mi to wyjaśnił. Profilera interesuje to, co mnie, czyli motywy. Nie mówimy oczywiście o klasycznych polskich zbrodniach, gdzie dwóch pijanych facetów pobije się przy wódce.
Nikt by o nich nie czytał.
- Te wszystkie historie są banalne. Ale niezwykłe historie, którymi zajmują się profilerzy, są bardzo trudne do opisu dla dziennikarza, bo jest w nich zbyt wiele niuansów. Dla autora kryminałów nie jest interesujące to, co widać, ale detale, kuluary, to, czego nie ma w mediach. Można to znaleźć np. w aktach albo w rozmowie z siedemnastym z kolei gościem, który w ogóle nie jest powiązany z głównymi bohaterami dramatu. I właśnie to robi profiler, nie mówiąc o tym, co jest w stanie wyczytać ze zwłok, z obrażeń. To wszystko jest poparte wieloletnim doświadczeniem Amerykanów i Brytyjczyków.
Wiemy, jak pracuje profiler, a jak ty pracujesz? Od czego zaczynasz?
- Od mordercy. Zaczynam od końca i ustawiam wszystko na sucho.
Konspekt?
- Tak, konspekt, i taka praca niegodna pisarza, czyli research, wręcz księgowość, każdy z bohaterów zostaje przeze mnie stworzony od samego początku, każdy ma swój zapis.
Teczki im zakładasz?
- Robię im teczki, ale też bardzo interesuje mnie lokacja. Historia według mnie jest tym lepsza, im bardziej związana jest z miejscem. Najlepiej, jeśli tylko tam mogłaby się zdarzyć. Każde miejsce ma swój klimat, mroczne strony, maski. Teraz kończę powoli "Lampiony", ale postanowiłam zmienić miejsce akcji, ponieważ znalazłam o wiele fajniejsze. Eksplorowanie miejsca uruchamia wyobraźnię. Nikt mi nie powie, że to nie działa. Jak znajdziesz się w odpowiednim miejscu, to nagle książka sama się pisze. Poza tym wykorzystujesz wtedy elementy z rzeczywistości, a nikt nigdy nie wymyśli nic lepszego niż to, co się wydarzyło. Im bliżej jesteś rzeczywistości, tym bardziej możesz sobie pozwolić na fantazję, jak Skandynawowie, którzy zawijają zwłoki w baleron, kwasem wypalają oczy i robią masę dziwnych rzeczy, ale to wszystko jest dobrze osadzone.
Research to podstawa i dlatego właśnie jest najbardziej wymagający. Nie chodzę wtedy w sukieneczkach, jestem w robocie. Pomaga mi w tym teraz cała masa ludzi. Myślę, że to miara tego, że jestem czytana - nie mam problemu, żeby zwerbować ekspertów do fabuły, ludzie pomagają mi ich znaleźć, za co jestem im zawsze bardzo wdzięczna. Bez nich nie byłoby tych książek.
Zaskoczył cię ten sukces? To właściwie kwestia zeszłego roku.
- Przyzwyczaiłam się, że już zawsze będę niszową autorką.
Trzy tysiące sprzedaży, tak?
- Pięć-dziesięć.
To nie tak źle. Zygmunt Miłoszewski tyle sprzedawał przed ekranizacją jego powieści.
- "Morderczynie" się dobrze sprzedawały, jak był "serial" o "matce Madzi". Ale nauczyłam się żyć od długu do długu. Dzięki temu dzisiaj woda sodowa mi nie odbija.
Trochę się naczekałaś. Ale muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba, że trzymasz kontakt z czytelnikami.
- Kiedyś widziałam to tak, i to świadczy o niedojrzałości autora, o tym, że ma muchy w nosie i się sądzi, że czytelnicy sami powinni kupować moje książki, że opowiedziałam historię i...
I teraz niech się dzieje.
- Tak, mądry pisarz ma szacunek do czytelnika. A nie ma nic przyjemniejszego niż tłumy na spotkaniach. Oczywiście, karmi się tutaj moje ego, próżność, ale nie twierdziłam nigdy, że nie jestem egocentryczna.
Który pisarz tego nie ma?
- Lubię w czytelnikach to, że mówią mi, co im się podoba, a co nie, jakie popełniłam błędy, czego chcą w moich książkach, a przede wszystkim opowiadają mi swoje historie. Niedawno przyszedł geodeta, który powiedział mi, że w pracy trzykrotnie znalazł zwłoki. Przecież ja właśnie takich historii poszukuję! Teraz nie jestem już w stanie odpisywać na wszystkie wiadomości, ale staram się je przynajmniej czytać, perełki wrzucam na swojego Facebooka. W momencie kiedy pracuję nad książką, robię to dla siebie, potem to już nie jest moja książka, to opowieść, którą daję czytelnikom.
A czego szukasz w kryminałach, które sama czytasz?
- Chcę, żeby powieść mnie na tyle uniosła, żebym przestała zauważać jej szwy. Historia musi być napisana niesztampowo, poza kryminałem musi być jakaś przestrzeń, która mnie przyciąga i której nie znam.
Kto ci to zapewnia?
- Na pewno dają mi to Nesser, Adam Brooks, Dennis Lehane. Lubię też historie, które są dokumentem, true fiction . Lubię, kiedy historia pisana jest jak kryminał i jednocześnie jest prawdziwa.
Książki Katarzyny Bondy są do nabycia w formie e-booka w Publio.pl
Katarzyna Bonda . Pisarka, scenarzystka, dokumentalistka. Pierwsza wprowadziła do polskiej literatury kryminalnej postać profilera. Jej debiutancka książka "Sprawa Niny Frank" została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru w 2007 roku. Kolejne powieści autorki to "Tylko martwi nie kłamią", "Florystka", "Pochłaniacz" i "Okularnik". Bonda zajmuje się także dokumentem kryminalnym, jest autorką reportaży "Polskie morderczynie" i "Zbrodnia niedoskonała" (razem z Bogdanem Lachem).
Krzysztof Cieślik (ur. 1985). Krytyk literacki, tłumacz, dziennikarz, redaktor. Od 2007 roku związany z "Polityką", od 2015 roku zajmuje się literaturą na łamach tygodnika "Plus Minus". Pracuje w wydawnictwie Książkowe Klimaty.