
Niewiele słyszy się o ich operacjach, bo za bardzo im na tym nie zależy. A działają w Polsce, Afganistanie, Iraku, Gruzji, Kongu, bywa że u boku amerykańskich Navy SEALs, brytyjskiego SAS czy naszego GROM-u.
Hell Week to egzamin kończący podstawowy, czteromiesięczny kurs kandydata do oddziału specjalnego Żandarmerii. Sześć dni nieustającego treningu i presji. Na dziesięciu kursantów przypada 26 instruktorów. Hell Week bazuje na systemie szkolenia Navy SEALs - tego, który Ridley Scott w fabularyzowanej formie pokazał w "G.I. Jane". Założenia są te same - sprawdzić determinację, wytrzymałość i zdolność logicznego myślenia w warunkach najcięższych z możliwych.
Przystępując do Hell Weeka, kursanci są w olimpijskiej formie. Większość bez trudu przebiegnie maraton i zrobi sto pompek w jednej serii. Kondycja i siła fizyczna to jednak tylko podstawa. Hell Week bardziej sprawdza głowę niż mięśnie. Stanowi test z radzenia sobie ze stresem, strachem i poczuciem zagrożenia. W praktyce to symulacja wojny. W takich okolicznościach widać jak na dłoni, kto się nadaje na "specjalsa", a kto nie.
Bez wytchnienia
Po 24 godzinach ciągłego treningu i presji psychicznej kandydaci wchodzą w tzw. fazę Żywego Trupa, w której zmęczenie bierze górę nad samokontrolą. Na wierzch wyłażą wszystkie ukrywane wcześniej cechy osobowości. Można dzięki temu wyłapać symulantów, tych niewystarczająco zdeterminowanych i nieprzygotowanych fizycznie.
Każdy z rekrutów przynajmniej raz przejdzie kryzys. Grupa musi go z niego wyciągnąć. Jeśli tego nie zrobi, żołnierz załamie się i odpadnie. To też ważny filtr - wychwytuje tych, którzy nie pasują do zespołu.
Podstawową częścią Hell Weeka są pozoracje, czyli symulowane działania wojenne, jak lądowanie w Normandii czy wyjście z zasadzki w afgańskiej wiosce. Oddziały specjalne operują w niewielkich grupach, w skrajnych przypadkach nawet kilkuosobowych. Jeśli w warunkach wojennych jeden nie wykona swojego zadania, naraża wszystkich pozostałych. Operatorzy muszą sobie ufać bezgranicznie. Ten trening to szkoła działania "mimo wszystko". Sprawdza, czy rekruci są w stanie realizować rozkazy, pamiętać o taktyce i działać drużynowo bez względu na okoliczności czy strach.
Wyczerpanie fizyczne stanowi podstawę wszystkich testów w trakcie Hell Weeka. Instruktorów interesuje, jak rekruci funkcjonują w niesprzyjających warunkach, a walka z własnymi słabościami to największe wyzwanie. Nawet w chwilach przerwy nikt tak naprawdę nie odpoczywa. Instruktorzy nieustająco zasypują rekrutów pytaniami zmuszającymi do myślenia. Ile to jest sześć razy osiemnaście? Jaki stopień ma sierżant w marynarce? W którym roku upadł Berlin? Opowiedz dowcip. Zaśpiewaj piosenkę z dzieciństwa. Wymień wszystkie stopnie oficerskie. I tak w kółko.
Poczucie zagrożenia "karą" to drugi element presji. Każda błędna odpowiedź może oznaczać dodatkowe kilometry do przebiegnięcia, pompki, brzuszki lub przysiady. W nocy raptem trzy godziny snu, a w każdej chwili może huknąć granat albo instruktorzy mogą wpaść do namiotów z wrzaskiem. Przez sześć dni Hell Weeka nie ma chwili prawdziwego odpoczynku.
Nikt nie zostaje z tyłu
Najgorsza zbrodnia w siłach specjalnych to indywidualizm. Oddział Specjalny Żandarmerii nie szuka czempionów, tylko zgranych zespołów. Na Hell Weeku obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa. Jeden wiąże buty - reszta tłoczy, aż skończy. Tłoczy, czyli robi pompki, przysiady albo crossfitowe "burpees" (padnij, nogi w tył, nogi do klatki, powstań, podskocz). Często w pełnym sprzęcie i z plecakami.
Czasem ze zmęczenia któryś z rekrutów zaczyna symulować. Udaje, że pomaga reszcie nieść ponton, a tylko trzyma za linę. Nie robi pełnych przysiadów. Odłoży broń, żeby było lżej. Instruktorzy każą mu wtedy usiąść wygodnie i odpocząć, ale odliczając pozostałym pompki. Podstawowa zasada Hell Weeka to "nikt nie zostaje z tyłu". Ktoś zawsze będzie najsłabszy w grupie, ale reszta zespołu musi się nauczyć, że trzeba mu pomóc. Hell Week przechodzi się razem, nie osobno.
W wielu ćwiczeniach ważne kryterium stanowi limit czasu. Założyć most linowy przez bagno, przejść po nim, po wszystkim zwinąć. Całość w ciągu godziny. Jeśli jeden spadnie, wszyscy zaczynają od zera. Jeśli grupa nie wyrobi się w czasie, kara. Może brak snu, może dodatkowy marsz lub seria kolejnych ćwiczeń. Przy całkowitym wyczerpaniu fizycznym utrudniającym koncentrację przynajmniej jeden upadek z takiego mostu linowego jest praktycznie gwarantowany. Któryś na pewno zwali się do wody. Od razu pojawiają się pretensje i zawód ze strony reszty grupy. Instruktorów interesuje najbardziej, jak zespół poradzi sobie z tym rozłamem, jak szybko się pozbiera.
Cel: pokonać słabość
Instruktorzy wywierają nieustającą presję psychiczną. Każdy z nich stosuje inną taktykę, by wyłapać słabe punkty u poszczególnych rekrutów. Jedni krzyczą, inni ich obrażają, wyśmiewają lub po przyjacielsku namawiają, żeby sobie odpuścić. Po czterech dniach w zimnie, głodzie i bólu wizja ciepłej szarlotki, prysznica i wygodnego łóżka w bazie jest nieprawdopodobnie kusząca. Jeśli jej ulegniesz, wystarczy uderzyć trzy razy w dzwon. To symbol rezygnacji z dalszego szkolenia.
Wyłapanie słabizny u każdego z rekrutów to tylko kwestia czasu. Widać ją od razu. Jeden z nich nie reagował na wyśmiewanie, szydery z rodziny, na wrzask ani strzał tasera (paralizator elektryczny) tuż nad uchem. Ale gdy instruktor wytknął, że jest najsłabszy z WF-u i nie będzie miał siły dotrwać do końca, twarz stężała, cały się spiął. Na wierzch wyszła skrywana dotąd obawa. Przy takim zmęczeniu organizm reaguje automatycznie, bardzo trudno kontrolować mimikę.
Gdy któryś z instruktorów "trafi w miękkie", pozostali rzucają się na tę słabiznę jak sępy. Można odnieść wrażenie, że mają takiego rekruta złamać. To nieprawda. Instruktorzy cały czas balansują na granicy motywacji i rezygnacji. Kursant ma się nauczyć radzić sobie z tą swoją słabością, przestać jej ulegać. Będą go męczyć i prowokować - aż zobojętnieje. Czasem godzinę, a czasem cztery dni.
Hell Week odbywa się na początku kwietnia w Ustce. W powietrzu jest dziesięć stopni, Bałtyk ma około sześciu. Już po drugiej nieprzespanej nocy pojawiają się pierwsze symptomy osłabienia organizmu. Stan kursantów nieustająco monitorują lekarze i psycholog. Po wyścigach pontonów temperatura ciała niektórych spadła do 34,4 st. C.
Wycofanie z kursu ze względów medycznych jest jedynym przypadkiem, w którym do Hell Weeka można podejść jeszcze raz, rok później. W tym roku wycofany został kursant, który podczas nocnego marszu w wyniku awarii noktowizora wpadł w wykrot i w trzech miejscach złamał palec. W szpitalu odmówił założenia gipsu, kazał usztywnić palec szyną, po czym zawieźć się ponownie na poligon. Ukończył Hell Week z wyróżnieniem.
Realizm jak na wojnie
Czołganie się przez gnijące rybie wnętrzności lub krwiste mięsne odpadki to uwertura do tego, co ogląda się na misjach w Afganistanie. Wydaje się, że każdy postawiony pod ścianą byłby w stanie zacisnąć zęby i poradzić sobie z takim wyzwaniem. Kluczową różnicą jest tu jednak wyczerpanie fizyczne i brak snu. Odruchy wymiotne i poczucie obrzydzenia w tych warunkach są niemożliwe do kontrolowania.
Po ukończeniu trasy kursanci do końca dnia biegają w tych samych mundurach, chyba że któreś z ćwiczeń wrzuci ich do Bałtyku, co pozwoli zmyć odór gnijącego mięsa.
Rozmach pozoracji w trakcie Hell Weeka ma jak najwierniej odtworzyć warunki bojowe. "Lądowanie w Normandii" - ciągły ostrzał z moździerzy, dookoła wybuchające ładunki, krzyk, dym. Płonie benzyna, nad głowami bez przerwy pracują karabiny maszynowe. W takim otoczeniu, w połączeniu z wycieńczeniem, trudno wykonać nawet najprostsze zadanie. To tylko ćwiczenie, ale strach i napięcie są prawdziwe.
Dla instruktorów właśnie ten etap jest najważniejszy. Chcą zobaczyć, jak rekruci radzą sobie w takich warunkach. Jeśli ktoś podda się strachowi lub zmęczeniu, nie wejdzie do Oddziału Specjalnego, nawet jeśli ukończy Hell Week.
Noce to marsze przez las z pełnym sprzętem lub zasadzki, realizowane w skali 1:1. Kursanci zakładają ładunki, noszą ciężką broń i atakują instruktorów wchodzących w "strefę śmierci".
Każdy z nich wie również, co dzieje się z człowiekiem po drugiej stronie, czyli gdy trafi w ręce wroga. Elementem podstawowego kursu jest SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape), wszystko, co związane z ukrywaniem się, ucieczką i survivalem, ale też oporem w przypadku trafienia do niewoli. Na własnej skórze sprawdzali elektrowstrząsy, podtopienia, deprywację snu czy hipotermię.
Na zakończenie nie ma medali, zaszczytów ani nawet certyfikatu czy pamiątkowego dyplomu. Jedyne, co dostają rekruci, to możliwość wejścia do struktur Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej. Kursanci często myślą, że Hell Week to odpowiednik matury. Tak naprawdę to raczej ukończenie zerówki i przejście do pierwszej klasy. Przed nimi osiem miesięcy kolejnego etapu szkolenia i co najmniej rok przed jakąkolwiek prawdziwą operacją, w której i tak będą grali najwyżej drugoplanową rolę.
Ci, którzy odpadli na Hell Weeku, nie mają już szans, nie ma drugiego podejścia. Jak na wojnie.
Tomek Michniewicz . Dziennikarz, reportażysta, fotograf, organizator wypraw i ekspedycji, aktywista. Autor trzech bestsellerowych, nagradzanych reportaży książkowych: "Samsara", "Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów" i "Swoją drogą". Autor programu "Inny świat" w telewizji TTV, audycji "Trójka Przekracza Granice" w Trójce i "Reszta świata" w Jedynce, redaktor naczelny serwisu podróżniczego KoniecŚwiata.net. Laureat czterech statuetek na festiwalu cywilizacji i sztuki mediów, odkrywców i podróżników Mediatravel, nominowany do Kolosów i nagrody National Geographic "Traveler".