
Czemu tak późno chwyciłaś za rakietę?
- Zanim zajęłam się tenisem, robiłam wiele różnych rzeczy, coś tam odbijałam na korcie, ale przede wszystkim, przez pierwsze trzy lata podstawówki, pływałam. W IV klasie musieliśmy podjąć decyzję, czy zostajemy na basenie, co oznaczało treningi dwa razy dziennie, w tym o 6 rano. Stwierdziliśmy z rodzicami, że jednak ta woda oznacza zrywanie się o świcie, że przerzucimy się na tenis. Mówię my, bo wszystkie decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Pamiętam, jak złe były moje wychowawczynie i pani od pływania, bo miałam już na swoim koncie pierwsze medale z basenu.
Kiedy dziecko powinno zacząć grać, żeby wytrenować je na profesjonalnego tenisistę?
- Wszyscy eksperci powtarzają, że bardzo wcześnie, że dziecko musi mieć 5-6 lat. Uważam jednak, że niektórzy rodzice przesadzają, zmuszając dzieci do forsownych ćwiczeń.
Tenis bardzo się zmienił, czternastolatka nie wygra dzisiaj zawodowego turnieju, tak jak kiedyś robiły to Martina Hingis i Monica Seles. Granice wieku się przesuwają. Młode dziewczyny szybko się wypalają, kończą karierę przed dwudziestką.
Zawodowy tenis to ogromne obciążenie psychiczne. Co tydzień turniej, wygrywasz albo przegrywasz, czekasz na mecz, a jak nie czekasz, to przygotowujesz się do następnego. Gdy dziecko ma 10 lat, niech się bawi, ile może, a nie jeździ po turniejach i przywozi trofea. Dopiero później można dozować treningi i decydować się na jeżdżenie po zawodach.
Czyli lepiej nie zaczynać treningów jak siostry Williams - od trzeciego roku życia?
- Agassi też tak zaczynał, ale - po przeczytaniu jego książki - widzę, jak wiele musiał poświęcić. Nienawidził treningów, ale też nie znał nic innego, bo odkąd pamiętał, grał w tenisa. I z jednej strony wszystko fajnie, Andre Agassi, wielka postać, ale z drugiej - nie wszyscy zdają sobie sprawę, z jakim obciążeniem musiał się zmagać, że doprowadziło go ono do narkotyków.
Na ile decyzja o profesjonalnym uprawianiu sportu to inicjatywa dziecka, a na ile rodziców?
- Na początku decydują przede wszystkim rodzice. Nie pamiętam momentu, kiedy zdecydowałam, że gram "na poważnie". Gdy miałam kilkanaście lat, wydawało mi się, że dobrze spędzam czas na korcie, że jeżdżę na turnieje, że po prostu sobie gram. Nie zdawałam sobie sprawy, że to może przerodzić się w profesjonalną karierę, bo w Polsce nie było nikogo, kto przecierałby szlaki, pokazywał, że można pojechać na Wielkie Szlemy i igrzyska.
Wszystko odmieniło się podczas turnieju w moim rodzinnym Sopocie, do którego dostałam dziką kartę. Zobaczyłam zagraniczne gwiazdy i poczułam, że one nie są tak daleko ode mnie. Dziś jest to dla mnie oczywiste, że gram w najważniejszych zawodach, ale gdyby ktoś powiedział mi kiedyś, że wezmę udział w 29 turniejach wielkoszlemowych, nie uwierzyłabym. 10 lat temu każdy młody polski tenisista spytany o cele odpowiadał, że chce wygrać Wimbledon, ale nikt w ogóle nie myślał, że na ten Wimbledon pojedzie.
Jako młodej dziewczynie udało ci się jednak polecieć do Stanów.
- Od tego w zasadzie zaczęła się moja przygoda z tenisem. Późno wzięłam się za treningi, miałam 9 lat. Tata szukał dla mnie różnych dróg rozwoju, zastanawiał się, jak ulepszyć moją grę. Usłyszał, że Magda Grzybowska [kiedyś najlepsza polska tenisistka - przyp. red.] przebywa w akademii w Delray Beach, trenuje z Iwoną Kuczyńską [byłą zawodniczką i później trenerką - przyp. red.]. Wpadł na pomysł, żebym też tam poleciała. Miesiąc w Stanach? Brzmiało jak abstrakcja.
Umówiliśmy się, że polecę z Ewą Radzikowską, też wtedy grała w tenisa. Ale Ewa na dwa tygodnie przed wylotem wycofała się z pomysłu. Nie wiedziałam, co robić. Ja, trzynastolatka, sama za oceanem? Rodzice namówili mnie, żebym nie rezygnowała, bo wszystko było już opłacone. No i poleciałam na obóz, który odmienił moje życie. Przez pierwsze dwa tygodnie płakałam, później poszło z górki. Zobaczyłam też, że wcale nie odstaję od rówieśniczek. Wróciłam w superformie. Wygrałam od razu zawody, ktoś mnie zauważył i przekazał dalej, żeby zaprosili mnie na większy turniej, dla ośmiu najlepszych zawodniczek w Polsce. Zwyciężczyni miała dołączyć do Asi Sakowicz-Kosteckiej, wówczas numeru 1, i pojechać z nią do San Remo na mistrzostwa Europy. Zrobiłam wszystkim niespodziankę, bo wygrałam te kwalifikacje. Od tego czasu regularnie jeżdżę na turnieje.
I poszło jak z płatka?
- W San Remo po raz pierwszy zetknęłam się z innymi zawodniczkami. Była ze mną Asia Sakowicz, która od dwóch lat jeździła na zagraniczne turnieje. Mówiła mi, kogo mijamy na korytarzu, i udzielała wskazówek na mecze.
Wydawało mi się wówczas, że jak to - my, z takiej biednej i małej Polski, możemy wygrać jakikolwiek mecz? W sytuacji, gdy nasze przeciwniczki podpisały już kontrakty sponsorskie na sprzęt i stroje, a ja w moim termobagu trzymałam ledwie dwie rakiety i nie pamiętam, czy woziłam ze sobą jakikolwiek naciąg.
Spotykasz się teraz z tymi samymi dziewczynami po drugiej stronie siatki?
- Z dawnych rywalek zostały tylko Jelena Janković, Sofia Arvidsson i Anna Lena Groenefeld. Gdy miałam 16 lat, zaliczyłam rok przerwy przez kontuzję kolana, więc ten mój juniorski etap trwał krócej. Pamiętam jeszcze turniej w Gdyni, grałyśmy drużynowe mistrzostwa Europy przeciwko Rosjankom. Przyjechały Safina, Zwonariowa i Kuzniecowa, były najlepszymi juniorkami na świecie. Dostałyśmy lanie.
Jakie koszty generuje wytrenowanie profesjonalnego tenisisty? Siostry Radwańskie wspominały w wywiadach, że ich dziadek sprzedawał w tym celu wartościowe obrazy.
- Tenis to bardzo drogi sport. Miałam to szczęście, że gdy zaczęłam grać, pan Ryszard Krauze zaangażował się w finansowanie Polskiego Związku Tenisowego i zresztą wielu zawodników, chociażby Agnieszka i Ula, zostało objętych tym wsparciem. Dzięki panu Krauzemu nie musieliśmy martwić się o koszty, nasze kariery mogły rozkwitać. Co prawda później Krauze wycofał się z projektu, ale my już byliśmy na wyższym poziomie i mogliśmy pozwolić sobie na kontynuowanie kariery.
Przez wiele lat wspierała mnie również firma Ziaja. Na początku trzeba zainwestować ogromne pieniądze. Najlepiej jak najszybciej wyjeżdżać z Polski i sprawdzać się na międzynarodowej arenie, brać udział w eliminacjach do turniejów wielkoszlemowych, jeśli pozwala na to ranking. Wielu zawodników nie leci np. do Nowego Jorku na US Open, bo jest za daleko i zwyczajnie nie są w stanie opłacić podróży.
Kiedy profesjonalna kariera zaczyna być opłacalna?
- Żeby zarabiać pieniądze - utrzymywać się z tenisa i opłacać treningi - trzeba być w setce singla i pięćdziesiątce debla. Wtedy kwalifikujesz się do największych zawodów i nawet jak odpadasz w pierwszej rundzie, dostajesz wynagrodzenie za sam udział.
Gorszy ranking oznacza dokładanie do interesu?
- Z niższym rankingiem co prawda jeździsz na zawody, ale zawsze z presją, że jak słabo zagrasz, nie będziesz miał na następny turniej. Jestem w pięćdziesiątce, nie muszę się więc tak bardzo martwić, ale profesjonalny tenis generuje gigantyczne koszty. Sama za wszystko płacę, a turnieje rozsiane są po całym świecie: jednego tygodnia gram w Australii, innego w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, później w Stanach, a jeszcze potem w Azji. No i wiadomo, że chciałabym mieć też coś dla siebie. Na tegoroczny Roland Garros po raz pierwszy zabrałam ze sobą trenerów Maria Trnovsky'ego i Bolka Szmyda.
Jest coś takiego jak tenisowa przyjaźń? Czy grając przeciwko sobie o największe trofea, można trzymać sztamę po meczu, niezależnie od jego wyniku?
- Nie wiem, czy nazwałabym to czystą przyjaźnią, ale tyle miesięcy spędzamy poza domem, że jesteśmy na siebie skazani. Trzeba żyć w społeczeństwie - fajnie zjeść z kimś lunch, dosiąść się do kogoś na śniadaniu, opowiedzieć, jak minęła podróż. Telefony i Skype to nie wszystko. Bardzo dobrze czuję się w towarzystwie Pauli Kani, Angie Kerber, Karoliny Woźniackiej, Marcina Matkowskiego i Mariusza Fyrstenberga. Trzymam się też z Iśką i Ulą.
Polska mafia?
- Mniej więcej co dwa dni jemy wspólną kolację, jeśli gramy na tym samym turnieju. Jesteśmy zawsze najgłośniejsi, inni zawodnicy zazdroszczą nam, że tak dobrze się dogadujemy, i mówią, że jesteśmy najfajniejszą grupą w cyklu.
Wchodzenie w tenisową społeczność było stresujące?
- Pamiętam, że gdy pierwszy raz weszłam do szatni, nie wiedziałam, czy mam się przebierać w środku czy na korytarzu. Ale to było na początku mojej przygody. A później, gdy zaczęłyśmy jeździć z Alicją Rosolską, z którą wtedy grałam w parze, na pierwsze poważne turnieje do Azji, strasznie je przeżywałyśmy. Spotykałyśmy znane zawodniczki i gdy któraś z nich powiedziała nam "cześć" albo zapisała się z nami na kort, to byłyśmy w siódmym niebie. Nie istniał wtedy Skype, więc korzystałyśmy z telefonów z budki albo rodzice dzwonili do hotelu. Opowiadałam o wszystkim: gdzie poszłam, co zjadłam, jaka była pogoda. A teraz, gdy rozmawiamy, podchodzę do wszystkiego bez emocji, po tylu latach wszystko nagle stało się takie samo.
Dlaczego wybrałaś debla?
- Gdybym mogła cofnąć czas, chciałabym sprawdzić, jak poszłoby mi w singlu. Na moją decyzję duży wpływ miała juniorska kontuzja, a gdy przez chwilę łączyłam debla i singla, szybciej zaczęłam osiągać dobre wyniki w grze podwójnej. Chciałam pojechać na igrzyska, a Polski Związek Tenisowy w porozumieniu ze sponsorem powiedział, że większe szanse na dofinansowanie będą na debla, bo łatwiej będzie nam się dostać. Pojechałyśmy na igrzyska do Pekinu z Alą Rosolską, później trudno było wrócić do gry pojedynczej.
Na jakiej zasadzie dobierasz partnerkę do debla? Musi między wami zaiskrzyć?
- Najważniejsza jest atmosfera na korcie. Zawodniczka z lepszym rankingiem wywiera czasami zbyt dużą presję na zawodniczkę teoretycznie słabszą, przez co ta nie może pokazać pełni możliwości. Często zdarza się też, że idealna partnerka trafi się tylko raz - tak znalazły siebie np. Gisela Dulko i Flavia Pennetta, była para nr 1 na świecie. Gdy Gisela skończyła karierę, Flavia mówiła mi, że już jej się odechciało grać, że z Giselą wszystko było takie proste, a teraz debel nie sprawia jej przyjemności. Jeżeli ktoś będzie kogoś tłamsił, to nic z tego nie wyjdzie. Żeby się rozwijać, trzeba czuć wsparcie. I tak jest z Andreją Klepac, z którą gram teraz.
Chciałabyś taki sam, tenisowy, los zgotować swojej córce?
- Ona już chodzi na korty, biega po drabince, ma małą rakietkę, zbiera piłki...
A mówiłaś, że dzieci nie powinny tak szybko zaczynać.
- Nie no, dla niej to jest na razie tylko zabawa. Na pewno będzie umiała grać w tenisa, ale do tego, żeby została profesjonalistką, jest jeszcze bardzo długa droga. Na razie w ogóle o tym nie myślę.
Jak zmienił się twój trening po urodzeniu dziecka?
- Ciało zareagowało totalnym szokiem, mimo że przez całą ciążę byłam aktywna, chodziłam dwa razy w tygodniu na jogę, nawet do ósmego miesiąca odbijałam piłki na korcie, a tuż po urodzeniu zapisałam się na lekki fitness. Nie znałam wcześniej takiego bólu mięśni. Po pierwszych kilku treningach myślałam, że nie wstanę z łóżka. Każdego poranka byłam pewna, że nie, że dzisiaj to już na pewno nie dam rady. A oprócz tego budziłam się w nocy do dziecka... Nigdy w życiu nie czułam takiego zmęczenia. Ale zbierałam się, walczyłam ze sobą i dałam radę. Codziennie się przełamywałam. Wróciłam do rozgrywek rok temu.
Pojawiły się chwile zwątpienia?
- Nie. Jak już zaszłam w ciążę, wiedziałam, że wrócę. Wiedziałam, że nie zapomnę, jak trzyma się rakietę. Szybko odzyskałam formę.
Szybko, to znaczy jak?
- Po sześciu tygodniach intensywnych treningów pojechałam na pierwsze zawody, na początku mniejsze. A tydzień później, gdy już wygrałam mecz na dużym turnieju, dostałam trzydzieści SMS-ów z gratulacjami. Po paru miesiącach pojechałam na Wimbledon i to tam poczułam, że wróciłam. Do tamtej pory dobrze mi szło, ale ciągle odczuwałam zmęczenie po ciąży. A w Londynie pokonałyśmy trudne rywalki i zagrałyśmy tak dobry mecz, że uświadomiłam sobie, że stać mnie na poziom, który reprezentowałam kiedyś.
Inaczej patrzysz teraz na tenis?
- Tak, tenis to nie wszystko. Jest pracą, ale nie hobby. Na hobby mogę pójść sobie trzy razy w tygodniu. Tenis to harówa, która sprawia mi przyjemność. Brakowałoby mi czegoś, gdybym miała z niej zrezygnować, ale wiem, że po meczu ktoś na mnie czeka. Wielu zawodniczkom doskwiera samotność.
A jak nie uda mi się wygrać meczu, to co? Ostatnio mój mąż Bartek, dziennikarz w NC+, podesłał mi fajny wywiad z biatlonistką Weroniką Nowakowską-Ziemniak, wicemistrzynią świata. Mówiła przed zawodami, że chciałaby zdobyć medal, ale co jeśli jej się nie uda? Co zrobi? Wróci do domu i przygotuje się do kolejnych zawodów. Przecież nie każdy może wygrać.
Zabierasz córkę na turnieje?
- W zeszłym roku wzięłam ją tylko na dwa, a w tym poleciała ze mną do Australii. Była zafascynowana: plażą, kortami, ludźmi. Zabrałam ją też do Rzymu, Madrytu i wszystkie turnieje na trawie, w tym Wimbledon, gdzie organizują nawet żłobek tenisowy, w którym opiekują się dzieckiem, gdy zawodnicy odbywają trening albo grają mecze.
Tenis to sport dla wszystkich?
- Jak najbardziej.
Wielu ludziom wydaje się, że to sport elitarny. Narosła wokół niego otoczka, podobna do tej wokół golfa czy jeździectwa.
- Polecam początkującym rozłożyć koszty na kilka osób. Można zacząć od dzielenia kortu na czworo. Pole jest wtedy mniejsze, co oznacza mniej biegania, więcej odbitych piłek i niższą cenę wynajmu. Nie trzeba zaczynać od gry jeden na jeden, bo na początku trudno utrzymać piłkę, grając tylko do siebie.
Teraz jest idealny moment na start. Świeci słońce, korty są otwarte, o wiele tańsze niż wynajem hali czy balonu. Łatwo złapać tenisowego bakcyla na świeżym powietrzu, poza tym podczas gry w tenisa wszystkie mięśnie pracują. Rewelacja.
W co trzeba zainwestować, żeby zacząć grać?
- W dobre buty z jodełką na podeszwie, w każdym sklepie pomogą dobrać odpowiedni model. A rakieta wcale nie musi być jakaś wyjątkowa, ważne, żeby nie była za ciężka. Ale to, czy kosztuje 150, 450 czy 800 zł, na początku nie ma żadnego znaczenia.
A trener?
- Wiadomo, że jest to wydatek, ale można zacząć od grupowych treningów, dzielić koszt wynajmu kortu i trenera. Poza tym w grupie jest raźniej, można podpatrywać od siebie uderzenia.
Jak oceniasz infrastrukturę tenisową w Polsce?
- Rozwija się. Pojawiają się nowe obiekty i kluby. To cieszy, chociaż bardziej cieszyłoby, gdyby korty były zapełnione, ale to jest ogólny problem, że dzieci nie chodzą na WF, że nie mają ruchu. Rodzice są wygodni, nie zachęcają dzieci do sportu. Nie wyobrażam sobie, żeby moja córka nie była wychowana w duchu sportowym. Hasłem dla każdego rodzica powinno być "w zdrowym ciele zdrowy duch". Dzieci siedzą w szkole przygarbione, a 45 minut WF-u to tylko kropla w morzu potrzeb. Po powrocie do domu otwierają komputer i włączają Facebooka, nie ruszają się. Już nie wspomnę o zwolnieniu z WF-u, które jest największym absurdem, jaki słyszałam.
Czy pomijając Puchar Federacji i igrzyska olimpijskie, czujesz, że grasz dla Polski? Tenis to w końcu sport indywidualny.
- Tak. Na każdych zawodach za granicą przy nazwisku zawodnika pojawia się flaga. Czuję się wtedy dumna, że reprezentuję barwy biało-czerwone.
A co czujesz, gdy masz w górze piłkę meczową?
- Że muszę ją zabić.
Typ "fightera"?
- Zdecydowanie.
Klaudia Jans-Ignacik. Tenisistka, reprezentantka Polski, najwyżej sklasyfikowana polska deblistka, w zawodowym cyklu od roku 2000. W 2012 doszła do finału wielkoszlemowego turnieju Roland Garros w grze mieszanej, a na początku tego do ćwierćfinału gry podwójnej Australian Open. Wygrała 3 turnieje rangi WTA. Dwukrotnie brała udział w Igrzyskach Olimpijskich: w 2008 w Pekinie i w 2012 w Londynie. Ukończyła Akademię Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku. Ma córkę Anielę.
Michał Koszek. Redaktor naczelny i współtwórca Sezon Mag . Zajmuje się pisaniem i stylizowaniem. Właśnie skończył studia na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował m.in. w magazynach "Aktivist", "Vice" i "ELLE". Absolwent warsztatów Fashion Writing podczas VII edycji Art & Fashion Festival w Poznaniu.