artykuły
Krzysztof Janczak: Jestem facetem z kabaretu, teatru, filmu. Zupełnie nie myślałem, że wyląduję w programie dla dzieci (fot. Maria Janczak)
Krzysztof Janczak: Jestem facetem z kabaretu, teatru, filmu. Zupełnie nie myślałem, że wyląduję w programie dla dzieci (fot. Maria Janczak)

Patrzę na pana jak na taki archetyp komika, czyli człowieka, który kocha bawić ludzi. Kiedy poczuł pan powołanie do rozśmieszania?

- Trudne pytanie, trzeba daleko sięgnąć pamięcią. Wychowywałem się w Świdrze pod Warszawą. Tam się przeprowadziliśmy z całą rodziną, bo w Warszawie nie było gdzie mieszkać, wszystko było zniszczone po wojnie. Świder jako miejscowość w ogóle był niesamowity: drewniane świdermajery, dorożki, upadłe pensjonaty. Wśród tego wszystkiego stało kino Chochlik. Kierownik kina, który był wiecznie opity, wpuszczał nas za złotówkę za ekran. Mogliśmy oglądać filmy z drugiej strony ekranu. Wtedy po raz pierwszy oglądałem dzieła Bustera Keatona. To była fascynacja, coś nieprawdopodobnego. To, co zobaczyłem na ekranie, przenosiłem do życia codziennego.

W małym domku niedaleko nas mieszkała taka jedna Wiśniewska. Myśleliśmy, że jest wiedźmą. Podpuszczany przez starszych kolegów odgrywałem przed nią różne dziwne scenki. Próbowaliśmy ją rozśmieszać, doprowadzać do szału. I tak się właśnie zaczęły moje pierwsze przygody. Zwariowana Wiśniewska była moją pierwszą publicznością.

Czy te pańskie figle przeniosły się do szkoły - naturalnego środowiska dla klasowych komediantów?

- Siedem szkół średnich zaliczyłem. Za jeden wygłup zostałem wyrzucony z technikum na Saskiej Kępie. Dosłownie po dwóch tygodniach.

Na czym ten wygłup polegał?

- Byłem wtedy jednym z pierwszych, którzy zapuścili długie włosy i wąsy. Zrobiłem sobie kucyki i ogoliłem jeden wąs. Były zakłady, czy odważę się wejść do pokoju nauczycielskiego, wyglądając tak kuriozalnie. Odważyłem się, a w rezultacie dyrektor złapał mnie za te włosy i z niesmakiem poprowadził ostentacyjnie przez cały korytarz. W finale tej sceny otworzył drzwi wejściowe i wywalił mnie na podwórko. Zostałem po raz pierwszy, dosłownie, wyrzucony ze szkoły. I tak się to zaczęło.

Tata był w AK, dziadek był piłsudczykiem. Moja rodzina była bardzo mocno patriotycznie umiejscowiona (fot. Maria Janczak)

Urodził się pan cztery lata po zakończeniu drugiej wojny światowej. Czy jej piętno naznaczyło pańskie dzieciństwo? Czy śmiech stał się mechanizmem obronnym, pomagającym w dorastaniu w tak trudnym okresie?

- Na pewno tak. Tata był w AK, dziadek był piłsudczykiem. Moja rodzina była bardzo mocno patriotycznie umiejscowiona. Tata, gdy odmówił współpracy władzom komunistycznym, został wywalony poza nawias życia społecznego. Stąd nasza przeprowadzka do Świdra. Nie było innego wyjścia.

Miałem cztery lata, jak umarł Stalin. Radio grało bez przerwy, a do mojego ojca ciągle przychodzili znajomi. Było radośnie, głośno, a gorzała lała się szerokim strumieniem. Śpiewali pieśni legionowe, a ja w tym wszystkim uczestniczyłem. Bawiło mnie to, choć nie wiedziałem, o co chodzi. Po pewnym czasie nagminnie zacząłem brylować na imprezach rodzinnych. Dorośli ciągle żyli wojną, a jednocześnie chcieli o niej zapomnieć. W związku z czym wracali do kabaretów, fraszek, wygłupów. Ja niejednokrotnie zapewniałem to wszystko.

Dobre przygotowanie do działalności kabaretowej, która miała wkroczyć niedługo potem w pańskie życie. Wpadał pan w tarapaty w komunizmie przez swoją działalność estradową?

- Tak. Ostatnie dni przed stanem wojennym były dla nas szczególnie mocne. Żyliśmy na full. Pamiętam, że byłem wtedy w kabarecie Młoda Egida. Podczas kabaretonu w Opolu w 1981 roku Janek Pietrzak zebrał nas w hokejowym kółku i powiedział: "Lecimy bez cenzury, to może być nasz ostatni kabareton". Pewnie już coś przeczuwał... W amfiteatrze świeciło już słońce, kiedy śpiewaliśmy z Jackiem Kaczmarskim "Mury". Wiele osób płakało.

Koledzy opozycjoniści nigdy nie prosili o poruszanie w kabaretach tematyki, która by zahaczała o satyrę rządu, panującego systemu?

- Nie potrzebowali mnie namawiać, bo ja przez tematykę, którą poruszałem, miałem szereg zakazów występowania w różnych województwach w latach 80. To było bardzo przykre. Wychodziłem np. w województwie słupskim w teatrze na scenę i raptem okazywało się, że nie mogę wystąpić, bo mam zakaz. Pamiętam czasy, kiedy graliśmy przy pustej widowni, tylko dla cenzorów. Wspominam to jako jedną wielką mroczną historię. Jak przychodził cenzor po występie i mówił, że jego żonie bardzo się podobało, to wiedzieliśmy, że to już koniec.

A działalność polityczna nigdy pana nie interesowała? Domyślam się, że miał pan więcej przyjaciół w "Solidarności" niż po drugiej stronie barykady.

- Nie działałem w strukturach politycznych czy solidarnościowych, ale pisałem dla gazety literackiej pod pseudonimem. Wszystko tworzyło się na moich oczach. "Gazeta Wyborcza", Radio Zet, cała tworząca się wtedy nowa prasa, literatura, radio, to było przy mnie. Mogliśmy w tym uczestniczyć z Januszem Weissem czy z Tomkiem Burskim. Ale ja byłem inny, miałem odmienny temperament. Wolałem uganiać się z ZOMO po Krakowskim Przedmieściu, niż dyskutować godzinami o polityce.

 

Pomimo wszystkich trudności z działalnością artystyczną w poprzednim ustroju chyba dobrze pan wspomina tamten okres?

- Muszę przyznać, że moje życie nigdy nie było nudne i zawsze z moim przyjacielem, Jonaszem Koftą, przy wódce wznosiliśmy toast: "Oby nam nigdy nie było nudno". Nasze życie to była nieustanna wędrówka z kabaretami studenckimi, włóczęga po różnych klubach po całej Polsce. Tak żyliśmy. Upijaliśmy się, lądowaliśmy w przedziwnych miejscach, robiliśmy jakieś niesamowite akcje. Trawkę trochę popalaliśmy, słuchając The Doors. Cuba Libre, czyli rum Negrita z coca-colą, pierwszy raz w życiu spróbowałem po marihuanie.

Po zmianie systemu także nie było nudno w pańskim życiu. Program "5-10-15", czyli kultowy już magazyn dla dzieci i młodzieży, dał panu okazję na masową skalę zaprezentować swoje autorskie alter ego - Pana Yapę.

- Robiłem rzeczy, które były dla mnie nowe. Jestem facetem z kabaretu, teatru, filmu. Zupełnie nie myślałem, że wyląduję w programie dla dzieci. Okres był mroczny, nieprzychylny - przez cały czas trwał bojkot telewizji. I wtedy Bożena Walter powiedziała do mnie i do Wojtka Manna, że czas, by coś zrobić dla dzieci, cóż one są winne. Powiedziałem jej, że będę robił absurdalne filmiki ze swoją sunią Fasolą. Potem pojawiła się kultowa "Czy wydra wygra" i zaczął się szał.

Pierwsze gry komputerowe wchodziły na rynek, pierwsze programy "na żywca" wchodziły na wizję. To było dla mnie coś fascynującego. Nieraz na wizji coś się zawieszało, a ja musiałem improwizować, tak aby widz nie wyczuł wpadki realizujących program.

Improwizacja jest ważnym elementem kabaretu, z którego się pan wywodzi, więc przygotowanie do programu było odpowiednie.

- Tak, kabaret uczy kontaktu z widownią, wyczucia, a program na żywo też czegoś takiego wymaga. Pamiętam, jak do mnie koledzy z redakcji mówili: "Japa, chłopie, przecież my się nie możemy dodzwonić do telewizji, bo wszystkie linie są zablokowane przez twój program". Współcześni trzydziestoparolatkowie to niejednokrotnie ludzie, których bawiłem i uczyłem w tych programach. Nie boję się mówić, że to "moje pokolenie".

Czy koledzy po fachu z czasów literackiej i teatralnej działalności nie czynili panu zarzutów o chałturzenie w programie dla dzieci?

- Właśnie nie. To było fantastyczne, że znalazłem sobie miejsce w życiu. Nawet czasem przy piwie mówili, że mi zazdroszczą, że mam swój świat. Świat dziecka, do którego wkroczyłem ponownie jako dorosły.

Krzysztof Janczak: Współcześni trzydziestoparolatkowie to niejednokrotnie ludzie, których bawiłem i uczyłem w tych programach (fot. Maria Janczak)

Jak potoczyłoby się pana życie bez Pana Yapy?

- Nie wiem. Zaczynałem przecież jako młody gniewny poeta. Z Piotrem Sommerem, moim przyjacielem, zakładaliśmy grupy poetyckie w latach 70. Wydawaliśmy niezależne wiersze. Każdy poeta pisał swój wiersz ręcznie, dwadzieścia razy na przykład. Składaliśmy to w pisma, zszywaliśmy uroczyście, drukowaliśmy na pralce Frani. Myślałem, że w tym kierunku potoczy się moje życie, że będę pisał. Zacząłem jednak robić pop, takie rzeczy jak Pan Yapa, który miał trwać krótko, a rozciągnął się w czasie. Pan Yapa otworzył i zamknął mi świat. Kochałem go, ale ta rola zaszufladkowała mnie, ustawiła mnie w pewnej pozycji, w której w ogóle nie zamierzałem trwać. Nie myślałem, że będę showmanem, fajnym panem dla dzieci. Ale po tym przyszła rodzina, którą trzeba było utrzymać, a ta rola pozwalała mi na to. Miałem swój program i to dawało bezpieczeństwo.

Zanim pochłonęły mnie programy i występy dla dzieci, zaczynałem rozpędzać moją karierę aktorską. Mówili, że jestem polskim Louisem de Funesem. Naturalnie moje role w filmach zaczęły siłą rzeczy zanikać, kiedy pojawił się Pana Yapa. To jest wielka filozofia życia, jak to się wszystko dzieje. Ktoś moim życiem steruje. Ja wierzę w to, że tak jest.

To kwestia religii?

- Moja rodzina wyrasta z tradycji chrześcijańskiej. Cała rodzina jest katolicka. Natomiast ja jestem mistykiem. Odszedłem od obrzędów już bardzo dawno temu, jako nastolatek. Mistyka to moja wiara w to, że ja sam sobie najlepiej radzę z tym, jak się z Bogiem spotkać. Cała moja działalność sceniczna, rzeczy, które robię na co dzień - to wszystko jest pewnego rodzaju wielką modlitwą, którą gdzieś w sobie mam, niosę. I wierzę, że to jest dla mnie najważniejsze.

Przyjaźnicie się od lat z Jurkiem Owsiakiem. Zwróciłem uwagę na dwie ciekawe zależności między wami: raz, że jesteście najbardziej znani z działalności na rzecz dzieci, a dwa, że pana znakiem rozpoznawczym jest czerwona czapka i żółty T-shirt, z kolei pan Jurek jest znany z czerwonych okularów i żółtej koszuli.

- Rzeczywiście (śmiech). Jakoś kolorystycznie ze sobą współgramy. Być może to miało jakiś wpływ, ale na pewno nie zamierzony. Ten mój strój pojawił się gdzieś w reklamie czekolady i tak już zostało przylepił się do mnie. Z Jurkiem się przyjaźnimy, i to od wielu lat. To była taka nasza paczka: Michał Lorenc, Janek Pospieszalski, Jurek Owsiak, Grzesio Wąs i ja. Obecnie jest różnie między nami.

Co się stało?

- Czas zrobił się agresywny dla wszystkich. Koledzy zaczęli się troszkę różnić między sobą, inaczej postrzegać pewne rzeczy. Ja natomiast jestem konsekwentny i wierny sobie. Nie przylegam do rozwiązań czy jakichś opcji politycznych. Jestem Panem Yapą.

Krzysztof Janczak: Moje życie nigdy nie było nudne (fot. Maria Janczak)

Jest pan, a zarazem chce się pan od tej postaci odciąć. Mówię tu o obecnej działalności na YouTube. Nie da się ukryć, że wolta stylistyczna, której pan dokonał na tej platformie, jest drastyczna. Szczególnie wiele emocji wzbudził pełen wulgaryzmów film o hejterach. W programie u Doroty Wellman i Marcina Prokopa mówił pan, że moment udostępnienia tego nagrania w internecie był jednym z najtrudniejszych w pańskim życiu.

- Pan Yapa zamknął mi pewien sposób mówienia czegoś, co bardzo bym chciał powiedzieć. Ludzie na ulicy witają się ze mną za pomocą mojego słynnego sformułowania: "Witka, Witeczka". To jest tak silne. Pamiętam jak mój kolega, Janusz Gajos, walczył z ciągłym utożsamianiem go z postacią Janka z "Czterech pancernych". Wejście na YouTube potraktowałem jako szansę na zburzenie wizerunku Yapy. Chciałem pokazać, że Pan Yapa to też jakaś rola, a jestem aktorem. Myślę o wielu rzeczach, problemach, które chcę skomentować na swój sposób. Temat młodych ludzi jest mi bardzo bliski. Tych, którzy nie mają pracy, których oszukują w firmach, którzy nie mają gdzie się podziać, próbują sobie znaleźć miejsce w życiu, ale jest im bardzo trudno. Ja z nimi żyję jakbym miał trzydzieści lat, cały czas rozmawiamy, mamy fantastyczne relacje. Spotykam to pokolenie "5-10-15", gdzie Pana Yapa funkcjonuje jako ten "kochany, dobry, z Orderem Uśmiechu na szyi". Tylko co z tego?

 

Musiałem zrobić brutalny zabieg, takie cięcie chirurgiczne. Zobaczcie! Pan Yapa to jest facet, który ma już swoje lata, który ma mnóstwo rzeczy do powiedzenia, który jest czasem zgorzkniały, zły. Musiałem zburzyć swój wizerunek w sposób drastyczny. To znaczy wprost walnąć między oczy. Teledysk "Rap Pana Yapy" miał około półtora miliona wyświetleń... Kilka razy go zdejmowałem!

 

Czy w związku z tym rapem pojawiły się jakieś odzewy ze środowiska hiphopowego?

- Bardzo dużo.

A konkretnie?

- Śmieją się, że jestem protoplastą polskiego rapu. Bardzo bym chciał, by Tede przyszedł do mnie do programu. Ogromnie się lubimy. To środowisko jest mi szczególnie bliskie, ponieważ widzę pewne podobieństwa między poetami, z którymi pracowałem, wielkimi bardami mojego pokolenia, a dzisiejszymi raperami. Rap mnie fascynuje, kocham go i jeszcze pewnie do niego wrócę. Komentarze pod teledyskiem z moim rapem były pośrednio powodem, dla którego zdecydowałem się wkroczyć na YouTube. To, co zobaczyłem w opiniach ludzi, mnie zaszokowało. Ja, Pan Yapa, ten fajny facet, którego kochały dzieciaki, kochali ludzie, raptem stałem się...

Całe szambo i brud został na mnie wylany tak, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

Z jednej strony mówi pan, że działalność na YouTube to jest tylko wymyślona rola, ale z drugiej strony - czuć odbicie pana gorzkich refleksji dotyczących tego świata. Jak pan postrzega obecną rzeczywistość?

- Jest nieludzka, agresywna, jakby wyzbyta z dobra i ciepła. Czasami aż trudno się z nią skonfrontować. Przestały obowiązywać reguły, podstawowe prawa, jak wierność, przyjaźń. Światem zaczęły rządzić złe moce, które rozpoznaję z przeszłości i które zatoczyły krąg.

Ludzie zawsze byli dobrzy i źli, zawsze walczyli o kasę, o władzę, ale w taki brutalny sposób jak teraz, to nie. Doświadczyłem tego niedawno od swego kolegi aktora. Oczernił mnie w poczytnym tabloidzie. Bardzo to przeżyłem. Długo byłem na psychotropach. Sprawa będzie miała epilog w sądzie. Żądam publicznych przeprosin i wysokiej nawiązki na rzecz chorych zwierząt. Musi wyleczyć okaleczone jeże z fundacji "Igliwiak".

Z czego wynika, pana zdaniem, ta agresywna rzeczywistość?

- Myślę, że transformacja poszła w złym kierunku. Ona szła bardzo dobrze do pewnego momentu. Chcieliśmy wolności - mieliśmy, chcieliśmy mieć wolny rynek - mieliśmy, chcieliśmy walczyć o swoje, mieć swoje prawa - mieliśmy. Nigdy nie myślałem, że do tego wszystkiego, co było takie dobre, kochane, dotrze jakaś taka lepka substancja pełna nienawiści.

Patrzyłem na transformację jak zaczarowany, jednak wraz z tymi pięknymi przemianami stało się coś niedobrego. Gdzieś jest taki Mordor, który sobie funkcjonuje i przekazuje te najgorsze geny nienawiści. Wszczepia je jak wirus komputerowy. Ja te mechanizmy widzę i chcę o nich mówić, opowiadać. A jak o nich mówię? Tak jak umiem - żartem, groteską, dowcipem.

W myśl zerwania z wizerunkiem Pana Yapy nie przyszła refleksja o powrocie na scenę z jakimś mocnym kabaretem politycznym albo wybraniem innej formy niż YouTube? Czy to jest kwestia włożenia kija w mrowisko?

- Tak. YouTube przejął pewną fascynującą formę, którą ja miałem, jeżdżąc po różnych estradach, festiwalach. YouTube stworzył coś, o czym ja nawet nie śniłem. Niezwykły kontakt bezpośredni, konfrontacja na okrągło, minuta po minucie, sekunda po sekundzie - to jest to, o czym marzyliśmy w kabaretach. Trochę tak robiliśmy, tylko że w małych odsłonach, dla niewielkiej grupy odbiorców. Jak wychodzili ludzie z kabaretu, pamiętam, że zawsze był jeden, który się nie śmiał, i on zawsze przyciągał wzrok. Teraz pluje na mnie pod postacią anonima w komentarzach i tak przyciąga mój wzrok. Można to zobaczyć na moim kanale Yapa.tv, gdzie razem z Sebastianem Konradem występujemy w programie "Yapa i Lulo".

 

A czy pan nie jest hejterem współczesnego świata?

- (śmiech) Nie spodziewałem się takiego pytania. No tak, tylko że ja się podpisuję.

Powiedział pan nie tak dawno, że telewizja jest skostniałym trupem, który żywi się padliną.

- Tak, potwierdzam to. Wyrosłem w telewizji, mam do niej wiele sympatii. Nie mówię, że telewizja jest totalnym trupem. Tam na pewno dzieją się rzeczy ciekawe, fajne. Wielu ludzi próbuje coś robić. Ale tak naprawdę ten świat, o którym mówiłem, przełożył się na telewizję, której ja już nie rozumiem. Telewizje prywatne i komercyjne mają sens.

Czyli telewizja publiczna jest problemem?

- Tak. Telewizja poszła w złym kierunku, poszła w wyścig. Zatraciła swoją misję, swoją kulturową nośność.

Czy te uwagi nie są spostrzeżeniami zgorzkniałego człowieka, który nie może już dostać miejsca w ramówce publicznej telewizji?

- Też o tym myślałem, czy to nie jest tak odbierane. To jest często spotykane zjawisko, że jeśli ktoś cię nie chce, to już ci się to nie podoba. Jednak to nie jestem ja. Nie mogę powiedzieć, że raptem przestałem funkcjonować w swoim zawodzie. Nadal pracuję. Można mnie zobaczyć na estradzie i na YouTube. Myślę, że tu chodzi o to, że nie ma partnerów do rozmowy. Tu dochodzimy do bardzo ważnego punktu, a mianowicie braku ludzi odważnych w telewizji. Wszyscy się boją i stąd kupuje się tylko zagraniczne formaty. Wielu polskich, młodych twórców przychodzi do telewizji ze świetnymi pomysłami. Dlatego mówię, że telewizja jest trupem, ponieważ nie chce wysłuchać artystów, zaryzykować.

Pan Japa w Krakowie, maj 2007 r. (fot. Mateusz Skawrczek / Agencja Gazeta)

Poruszył pan bardzo ważną kwestię, a mianowicie - strach. Biografie znanych osób często zmieniają bieg w momencie, gdy jest im już bez różnicy, co i kto o nich pomyśli. Czy nie jest też tak z pańską działalnością na YouTube?

- Przychodzi taki moment, kiedy zniechęcenie człowieka dopada i wszystko jest mu obojętne. Jednak gdyby mi było wszystko jedno, YouTube i jego widzowie w moment by to odkryli. Tam zaczyna się mocna konfrontacja z tym, co mówię, z każdym słowem. Internet odczytuje intencje natychmiast, bardzo mocno, bez żadnych skrupułów. Ale jest też grupa ludzi, którzy piszą do mnie, co fajnie zrobiłem, a co źle. I to nie jest już obojętność. Dzieci odbierają podobnie. Nie wolno im kłamać.

A czy nie wydaje się panu, że gdyby telewizja funkcjonowała podobnie jak YouTube, nawet podczas takiego programu jakim był "5-10-15", pojawiałyby się setki komentarzy pełnych nienawiści?

- Myślę, że tak. Pewnie by tak było, tyle że nie byłoby tej możliwości komentowania i oceniania jak na YouTube. Tu okazuje się, że nie wszyscy jesteśmy tacy fantastyczni i piękni, jak nam się wydaje, i że wszyscy nas kochają. Taka wiara to zguba największa.

Pan Yapa, wł. Krzysztof Janczak . Aktor, artysta estradowy, reżyser i scenarzysta. Na początku lat 70. zadebiutował jako poeta w dwutygodniku społeczno-kulturalnym "Kamena". W 1972 r. związał się ze Studenckim Teatrem Satyryków. W latach 1980-1981 współpracował z Janem Pietrzakiem. W jego kabarecie Młoda Egida, a następnie Pod Egidą był aktorem i autorem tekstów. Po wprowadzeniu stanu wojennego publikował w podziemnej prasie, m.in. w "Wezwaniu". W tym czasie po raz pierwszy wcielił się w postać Pana Yapy, która była jego autorskim pomysłem. Jako charakterystyczny Pan Yapa współtworzył program telewizyjny "5-10-15" dla TVP. Występował też na wielu koncertach i trasach estradowych w całej Polsce, m.in. ponad 200 razy w Lecie z Radiem. Obecnie prowadzi na YouTube kanał YapaTv.

Bartek Strowski . Aspirujący scenarzysta, fanatyk NBA, kolekcjoner płyt i ciężkostrawnych przyzwyczajeń. Publikuje na Polskikosz.pl i Altermag.pl . Na co dzień pracuje w sieci partnerskiej YouTube - Agora Internet Artists.