
Doskonale rozumiejąc, jaką funkcję mogą pełnić w propagandzie sukcesu zimowe igrzyska olimpijskie, rosyjski rząd postanowił uczynić z nich swój okręt flagowy. Aby wyczarować coś z niczego, postanowiono wpompować w Soczi 33 miliardy dolarów (ostatecznie budżet wyniósł ponad 50 miliardów) - w momencie podejmowania przez komitet olimpijski decyzji to subtropikalne, położone na wybrzeżu miasto pozbawione było właściwie jakiejkolwiek infrastruktury i odpowiednich obiektów. Ale nie to było w wyborze Soczi najbardziej zaskakujące i kontrowersyjne. Położone ledwie kilkaset kilometrów od granic z republikami Czeczenii, Inguszetii i Dagestanu, znajduje się ono niemal w samym sercu najmniej stabilnego z rosyjskich regionów.
"The Sochi Project" to owoc współpracy holenderskiego dziennikarza Arnolda van Bruggena i fotografa Roba Hornstry. Od 2009 do 2014 roku odbyli oni kilkanaście długich wypraw na Kaukaz, dokumentując rzeczywistość regionu, w którego sercu leży Soczi, miejsce ostatnich zimowych igrzysk olimpijskich. Owocem ich pracy jest wystawa "The Sochi Project". Van Bruggen i Hornstra odwiedzili nie tylko plac budowy olimpijskiego stadionu. Przez pięć lat jeździli przede wszystkim po małych wioskach i miasteczkach. Bywali na ślubach, pogrzebach, cmentarzach, bazarach. Słuchali piosenek w nadmorskich barach, oglądali wanny w sanatoriach i błoto na placach przed powojennymi ruinami. Trafili na komendę, gubili ogon z FSB, stanęli twarzą w twarz z lokalnym watażką. Wreszcie "wychodzili" sobie u władzy zakaz wjazdu do kraju. Ale do tego czasu mieli już swój skarb: przeżyte, udokumentowane i opisane niezliczone spotkania z ludźmi, którzy zgodzili się otworzyć im drzwi i pokazać choćby maleńki wycinek swojego życia.
Z zebranych historii tych zwyczajnych niezwyczajnych miejsc, funkcjonujących poza kreowanym przez siły rządowe dyskursem, wyłania się prawdziwy portret współczesnego Kaukazu: z upadającym przemysłem, wyludniającymi się kolejnymi ulicami i garstką lokalnych aktywistów walczących z żarłoczną degradacją ich rzeczywistości i pokłosiem lokalnych politycznych gier. Zapis doświadczenia miejsc, którym tory i areny w Soczi nic nie dały, a może - zabrały, bo wpompowane w igrzyska pieniądze można było wydać na palące, proste potrzeby. Ich talerze wciąż są puste, bracia i ojcowie - martwi, a kominy tak samo jak wcześniej zapadają się w sobie. "Tylko jeśli pozna się takie miejsca, można w pełni zrozumieć ten region" - piszą w jednej ze swoich broszur autorzy. "Kaukaz to więcej niż tylko konflikt i uchodźcy, islamscy fundamentaliści i igrzyska za biliony dolarów. Po pierwsze i najważniejsze to piękny region, dom milionów, każdego dnia walczących o lepsze jutro" .
Choć, jak przyznają van Bruggen i Hornstra, igrzyska, ale przede wszystkim opisywany przez nich region to dla dziennikarza materiał na pracę całego życia, przez pięć lat udało im się wybrać reprezentatywny dla pięcioletniej pracy ułamek. Zebrane fotografie, powstałe w tym czasie książki, broszury i filmy można do 8 lutego oglądać w warszawskim CSW w ramach wystawy "The Sochi Project". Wystawa zainaugurowana została podczas festiwalu filmowego Watch Docs, dzięki pomocy którego mogła się także odbyć ta rozmowa.
Anna Tatarska: Pięć lat na Kaukazie. Setki tysięcy zdjęć, setki spotkań, dziesiątki tekstów, broszur, albumów, a nawet jedna akcja zbierania funduszy na portalu crowdfundingowym... Zacznijmy od początku: jak właściwie narodził się "The Sochi Project"?
Arnold van Bruggen
: - Dziesięć lat temu wraz z przyjacielem założyłem Prospektor - firmę zajmującą się projektami dokumentalnymi, mającą misję dzielenia się z ludźmi ciekawymi, ważnymi historiami. Jedną z takich historii była opowieść o wyprawie do Abchazji w 2006 i 2007 roku. Zainteresowała ona Roba Hornstrę, fotografa, który - wtedy mniej więcej od dziesięciu lat - fotografował Rosję. Postanowił się przyłączyć do tego abchaskiego projektu. I tak zaczął się "The Sochi Project", czyli wspólne "dziecko" moje - dziennikarza - i Roba - fotografa, dwóch freelancerów. Największy projekt w naszej zawodowej historii. Bo to nie jest po prostu kolejne reporterskie zadanie, to o wiele więcej. Dla nas, poza aspektem zawodowym, to było niezwykle ważne, trudne, złożone pięć lat życia.
Pamiętasz, dlaczego w ogóle chciałeś odwiedzić Abchazję?
- To zabrzmi dziwnie... Szukałem miejsca, w którym mógłbym spędzić święta i Nowy Rok...
No tak, zapomnijmy o Nowym Jorku. Abchazja to najbardziej oczywisty wybór.
- Prawda? Wręcz naturalny! (śmiech ) Za pierwszym razem pojechałem sam, ale kolejny raz Abchazję odwiedziłem już wspólnie z Robem. Był to wyjazd pełen przygód. Gdybym miał wybrać jeden przymiotnik, żeby opisać to doświadczenie, powiedziałbym: surowy. Poznaliśmy kraj rządzony przez mafię, wyniszczony, biedny. Ale poczuliśmy, że chcemy wejść w ten projekt - w Kaukaz - głębiej i pójść dalej, na północ. Odkryć nowe miejsca, kraje. I wtedy Putin sprawił nam niespodziewany prezent, oświadczając, że olimpiada zimowa w 2014 roku odbędzie się w Soczi. W samym centrum Kaukazu, pośrodku tego krajobrazu destrukcji, który chwilę wcześniej tak nas poraził! "O rety - pomyśleliśmy - to jest nasza okazja!".
Dostaliście szansę, ale też czasową cezurę.
- Podjęliśmy decyzję, żeby zaangażować się w projekt, który miał trwać kilka lat. Wierzymy w taki rodzaj dziennikarstwa, to właściwa droga. Uprawiamy "slow journalism". Nie szukamy szybkich newsów, nie chcemy na bieżąco pokazywać, CO się dzieje, a tłumaczyć metodycznie DLACZEGO jest tak, jak jest. Dlaczego ludzie tkwią w tej beznadziejnej rzeczywistości, dlaczego ich losy ułożyły się w ten sposób... Szukamy historii, analizujemy. Jesteśmy dokumentalistami, których najsilniej fascynują nie politycy, hasła, a ludzie. W naszej pracy jest tyle pojedynczych, ludzkich historii, że przybliża ją to poniekąd do pracy antropologa. Zanim doszliśmy do etapu sklejania, redagowania tego projektu, zapukaliśmy do setek drzwi, odbyliśmy setki rozmów. Chcieliśmy budować go powoli, historia po historii.
A więc Soczi było, paradoksalnie, tylko przykrywką w "The Sochi Project"... Igrzyska powinny jednoczyć - te w Rosji podzieliły świat chyba bardziej niż jakiekolwiek inne. Zderzenie światopoglądów, stanów posiadania, interesów. Wasz projekt połączył to, czego im nie udało się pogodzić?
- Igrzyska Putina to pokazówa, impreza nowobogackich Rosjan. Dla reżimu to była wielka szansa, nigdy nie pozwoliliby sobie na jej zmarnowanie. My chcieliśmy dać głos schowanym za propagandowym plakatem regionom. Byliśmy ambitni, wiedzieliśmy, że kontekst olimpiady zapewni nam platformę do nagłośnienia i ekspozycji naszych działań, odkrycia przed światem tła, kryjącego się za gładkimi, oficjalnymi komunikatami o postępie prac. Zdawaliśmy sobie też sprawę, że dziennikarzom, odwiedzającym Rosję później, z okazji igrzysk, będzie trudno pisać o kulisach, o tej prawdziwej Rosji z dala od Soczi. Im bliżej było do ich startu, tym więcej redakcji czy organizacji się z nami kontaktowało. Granice były już pozamykane, a oni chcieli materiał o tym, co naprawdę się tam dzieje. My mogliśmy im go dać. W ten sposób udało się nam zapewnić temu regionowi należne miejsce na mapie igrzysk, mimo że pierwotnie Soczi miało być taką moskiewską wyspą na Morzu Czarnym: jasną, sterylną, jednoznacznie pozytywną.
Zdecydowaliście się zacząć swoją podróż pociągiem. To forma podróży, która - abstrahując od jej rozlicznych dziennikarskich atutów - ma silny symboliczny wymiar.
- Bardzo lubię podróżować pociągiem. Zdaje mi się, że to jeden z takich dziennikarskich, kaukaskich dogmatów: nigdy nie wjeżdżaj do tego regionu na pokładzie samolotu. Wylądujesz na lśniącym, nowym lotnisku, które wzniósł najprawdopodobniej któryś z lokalnych oligarchów. Zostajesz zrzucony w sam środek rzeczywistości, nie zbudujesz kontekstu, nie poznasz prawdy. Za to podróż pociągiem to proces: pozwala na przestrzeni czasu nie tylko obłaskawiać migający za oknami świat, ale też poznawać ludzi. Niektórzy jadą do pracy, inni wracają do domu, ale wszyscy zamknięci są w jednej, małej przestrzeni. Dzieli się jedzenie, picie, piosenki i - co naturalne - historie swojego życia. Ze zwykłej podróży przeobraża się to w rodzaj kulturalnej ekspedycji. Jeszcze zanim dotrzesz do celu, już go osiągnąłeś.
Jak wspominasz wasze pierwsze kroki na miejscu?
- Mieliśmy dość miękkie lądowanie na północnym Kaukazie. Trafiliśmy do małej wioski Krasny Wostok [po polsku Czerwony Wschód - przyp. red.]. Pierwotnie mieliśmy jechać dalej, na północ, ale postanowiliśmy poczekać z tym krokiem, na jakiś czas odpuścić Czeczenię, Dagestan, strefy konfliktu i postawić na najspokojniejszą okolicę, czyli Republikę Karaczajo-Czerkieską. W pełni zatopiliśmy się w tamtejszym życiu, spędziliśmy kilka tygodni, mieszkając u lokalnego gospodarza. Zebraliśmy niesamowite historie. Sam początek i od razu punkt zwrotny: to doświadczenie stworzyło nam taką instrukcję postępowania na północnym Kaukazie i pokazało, jaka metodologia pracy będzie najlepsza, najbardziej owocna. To też dobrze ilustruje, na czym polega w praktyce ten cały "slow journalism". Zakochaliśmy się w tej małej, postsowieckiej wioseczce. Pomyśleliśmy, że to idealny kontrapunkt dla tego, co dzieje się równolegle w Soczi. Więc postanowiliśmy zostać.
Czy ludzie chętnie z wami rozmawiali? Jak przekonywaliście ich do siebie?
- Chodziliśmy od drzwi do drzwi, prosząc ludzi o ich historie, próbując się wprosić im do domu. Byliśmy dla nich dość egzotycznym zjawiskiem - dwóch wysokich Holendrów nagle pojawia się w dalekiej kaukaskiej wiosce... Byli nas ciekawi i to działało na naszą korzyść. Poza tym często, żeby zachęcić ludzi do rozmowy, korzystaliśmy z "alibi". Na przykład mówiliśmy, że piszemy tekst o zapasach na północnym Kaukazie. To tam niemal sport narodowy, głęboko zakorzeniony w kulturze i historii, o ogromnym znaczeniu. Odwiedzaliśmy kolejne wioski i chodziliśmy po szkołach dla zapaśników, rozmawialiśmy z napotkanymi tam ludźmi. To było fascynujące. Hasło "zapasy" stało się kluczem, który błyskawicznie otwierał drzwi i serca. Nagle dostęp na przykład do lokalnych władz stawał się formalnością. Innym przykładem może być sanatorium Matsesta w Soczi - żeby móc obserwować jego normalną pracę od wewnątrz, symulowałem chorobę pleców i zostałem przyjęty na kurację. Albo kiedy w północnej Abchazji szukaliśmy weteranów drugiej wojny światowej... Jest ich niewielu i każdy zapytany o taką osobę zaraz chce wieźć cię przez pół kraju, żebyś mógł poznać "ich" weterana. To jest wydarzenie! Zaraz zapraszają cię na wielki obiad, zjeżdżają się wszystkie pociotki. Przydatne były też rozmaite centra kulturalne [Arnold, z którym rozmawiam po angielsku, używa określenia "dom kultury" - przyp. aut.]. Kiedy szukaliśmy rozmówców metodą "na zapasy" czy "na weterana", to trafialiśmy niemal wyłącznie na mężczyzn, tam zaś spotyka się dużo kobiet. Znajdując takie "wytrychy", "alibi", można bardzo szybko nauczyć się nawigować całkiem nową grupę społeczną.
Jak wyglądała współpraca z Robem?
- Rob chciał realizować serie. Nie interesowało go zdjęcie jednego domu kultury, chciał mieć cykl fotografii różnych takich domów, sal treningowych czy weteranów. W ten sposób mógł precyzyjnie ukazać naturę pewnej tradycji czy zjawiska kulturowego. To była ogromna zaleta naszej współpracy, szansa dla mnie, żeby zanurkować do samego centrum opisywanych zjawisk.
W "The Sochi Project" zdjęcia wybuchających tandetą nadmorskich pasaży sąsiadują z fotografiami ludzi okaleczonych przez wojnę.
- To trochę taka równowaga jak podczas biesiad, jakie odbywaliśmy z wieloma z naszych rozmówców. Siadaliśmy z całą rodziną, jedliśmy, wznosiliśmy toasty, śpiewaliśmy. A przy okazji rozmawialiśmy o polityce, chorobach, śmierci, biedzie. Problemach męczących biesiadników na co dzień. Na Kaukazie te dwie strony medalu są równie istotne.
Zetknęliście się z ogromną ilością skrajnych emocji. Taka ekspozycja jest dla dziennikarza trudna? Zostawia ślady?
- Historie ludzi, których napotkaliśmy, ze mną zostaną, ich twarze i głosy już zawsze będą mi towarzyszyć. Trudno wskazać jedną konkretną osobę, bo tematów było tak wiele... Czasami bywało bardzo trudno, szczególnie na północy, gdzie wojenne rany są jeszcze bardzo świeże. Rano rozmowa z okaleczonym policjantem, po południu spotkanie z dziewczyną, która przeżyła zamach w Biesłanie. Następnego dnia wizyta u mężczyzny, któremu "siły porządkowe" uprowadziły syna, w jego wiosce to tak częste, że prawie nie ma tam młodych mężczyzn. Zetknęliśmy się z tyloma opowieściami o krzywdzie, że niemal dostaliśmy znieczulicy. Ale potem, pisząc książkę, wróciłem do tych rozmów i uderzyły mnie emocjonalnie z pełną parą. Ciężko. Całe to ludzkie cierpienie, które wciąż jest na porządku dziennym w najbardziej niebezpiecznej części Federacji Rosyjskiej... Za mało się o nim mówi. Historie przemocy na północnym Kaukazie są najcięższe, ale najważniejsze - w naszej hierarchii były ważniejsze niż Soczi, Abchazja czy Gruzja.
Wasz projekt ma aspekt edukacyjny. Można go potraktować jako przewodnik po skomplikowanych zależnościach na Kaukazie.
- Mam nadzieję, że tak jest. Staraliśmy się, żeby nasze historie nigdy nie były czarno-białe, chcieliśmy dać głos wszystkim stronom. Unikaliśmy upolitycznienia. Oczywiście są w tym projekcie pewne wskazówki na temat tego, jak my prywatnie postrzegamy tę sytuację, ale analiza i wyciąganie wniosków należy już do czytelników i ludzi odwiedzających wystawę. Myślę, że najwięcej można się dowiedzieć - tak jak my zrobiliśmy - rozmawiając ze zwykłymi obywatelami, którzy na co dzień radzą sobie w mikroskali ze skutkami wojen, opresji, politycznych dyrektyw. Ci ludzie zachowują siłę i człowieczeństwo, mimo że z pokolenia na pokolenie żyją pod takim jarzmem. Dla mnie jako Holendra to na pewno bardziej niezwykłe niż na przykład dla Polaka, szczególnie takiego, który pamięta lata 60. i 80.
Na wystawie pojawiają się fotografie z komendy: aresztowani uśmiechacie się, żartujecie. Ale na pewno nie zawsze było wam do śmiechu. Opowiedz mi o strachu.
- Jakkolwiek głęboko nie zagłębiliśmy się w tę rzeczywistość, zawsze pozostawaliśmy na uprzywilejowanej pozycji. Obcokrajowcy z Europy Zachodniej z rosyjską akredytacją prasową i wsparciem ambasady holenderskiej, która bardzo dba o dziennikarzy. Byliśmy w pewnym sensie nietykalni i przez większość czasu czuliśmy się bezpiecznie. Jednak z czasem poczucie zagrożenia narastało. Na początku to było jedno przypadkowe aresztowanie, szybko nas zwolniono. Ale potem zrobiła się z tego systemowa akcja. Po tym incydencie w Osetii Północnej zaczęto nas poddawać rewizji na każdym kolejnym punkcie kontrolnym. Śledzono nas. Nasz tłumacz codziennie zmieniał w telefonie kartę SIM. Zaczęliśmy pracować gorączkowo, w pośpiechu. Na szczęście wtedy mieliśmy już za sobą większość roboty. Nasz system zadziałał - najbardziej zapalne, polityczne tematy zostawiliśmy na koniec. Kiedy więc atmosfera zaczęła gęstnieć, byliśmy już gotowi do rozpoczęcia pracy nad książką. Pisaliśmy ją w bezpiecznym domowym zaciszu.
Co najbardziej was zaskoczyło?
- Niesamowite jest, jak bardzo silnie zakorzenione są stereotypy etniczne. Ludzie potrafią nienawidzić swojego sąsiada, nigdy nawet z nim nie rozmawiając. Naszą tłumaczkę zobaczyliśmy, jak nagle mocno przytula się z jednym z rozmówców, to było w Osetii. Okazało się, że jest Osetyjką, która przez cały ten czas udawała przed nami Rosjankę i nazywa się Dina, a nie Diana. Oni nigdy wcześniej się nie spotkali, ale wystarczyło, że odkryli, że łączy ich tożsamość etniczna, żeby poczuli ogromną bliskość. Podróżowanie jest tam bardzo depresjogenne. Człowiek zderza się z murem. Nie widać końca problemów, a Rosja stara się zamieść je pod dywan.
Uważasz, że romantyczna wizja Kaukazu, utrwalona częściowo przez literaturę, jest w obecnej sytuacji szkodliwa dla regionu? Na przykład pozwala zrzucać realne problemy na karb egzotycznej "dzikości" kaukaskiej ludności?
- Ta wizja narodziła się w Rosji, a mieszkańcy Kaukazu z czasem ją przejęli. W Rosji ten folklorystyczny obraz wciąż funkcjonuje. I w ten sposób kreowana jest wizja Kaukazu jako regionu irracjonalnego, rządzonego przez barbarzyńców, urodzonych wojowników. Tacy nie podejmą żadnych racjonalnych decyzji, ich problemy trzeba rozwiązać raz na zawsze, zdecydowanie, siłą albo poprzez korupcję. Złapać dzikusów za mordę! Kaukaz postrzega się jak Afrykę w XIX wieku. Uważam, że to nie tylko niesprawiedliwe, ale też niebezpieczne.
A może coś w tym jest i twarda ręka Putina to jedyna metoda, żeby radzić sobie z sytuacją? Czy miękka demokracja Zachodu miałaby w takiej rzeczywistości jakąkolwiek rację bytu?
- Zdecydowanie tak. Podam przykład: Dagestan w latach 90. wypracował własny system demokracji plemiennej. Kiedy cały region stanął w płomieniach, ludzie myśleli, że to Dagestan pierwszy padnie ofiarą wojny domowej. A oni postanowili wymyślić system, który porządkuje komunikację między ponad 30 plemionami, które tam mieszkają. Ten system nie jest w pełni demokratyczny i silnie podatny na korupcję i nepotyzm, ale podział władzy działa, a wojna domowa nie jest już zagrożeniem. Sami znaleźli rozwiązanie dla kryzysu, jaki przyszedł po rozpadzie ZSSR. Uważam, że to przykład godny naśladowania dla pozostałych republik. Nie wierzę w koncepcję zakładającą, że Rosja "taka już jest", że koniecznie potrzebuje autorytarnego lidera. To tacy właśnie liderzy - jak Stalin - zadali swoim obywatelom niewyobrażalnie dużo cierpienia na przestrzeni lat.
Odnoszę wrażenie, że zjawisko terroryzmu w tym regionie jest znacznie mniej zrozumiałe dla zewnętrznych obserwatorów, niż na przykład terroryzm w krajach arabskich. Nie do końca rozumiemy, skąd na Kaukazie wynikają napięcia, kto z kim i dlaczego.
- Jeśli spojrzymy na Rosję jak na imperium, ten obraz się rozjaśnia. Kaukaz to takie dawne imperialne kolonie. W latach 90. uważano, że Gruzja, Azerbejdżan czy Armenia mogą się uniezależnić od Rosji - ale one były autonomicznymi sowieckimi republikami. Na Kaukazie zaczęło się od zwyczajnych tendencji niezależnościowych, a skończyło na wojnie. Zachęciło to islamistów z całego świata do przyjazdu i dołączenia do "bojowników o wolność". Przestało chodzić tylko o wolność, doszedł jeszcze aspekt religijny. To była wymówka, potrzeba było jakiejś siły, która zjednoczy antyrosyjski front. Terroryzm to więc efekt pewnego wyjątkowo radykalnego i niefortunnego zwyrodnienia ruchów wolnościowych. Jego efekty są koszmarne - dla wydarzeń takich jak zamach w Biesłanie nie ma usprawiedliwienia. Ale radykalizm opozycji wynika też bezpośrednio z rosyjskiego radykalizmu. Sprawy mogłyby potoczyć się całkiem inaczej, gdyby wzięto przykład z Tatarstanu, który jest autonomiczną republiką, ale dano mu na początku lat 90. o wiele większą wolność, podczas gdy Czeczenii czy innym republikom skrócono smycz, napuszczono na nich armię. Kiedy podczas wojen kaukaskich Rosja podbijała Kaukaz, rozmaite plemiona zaczęły się jednoczyć pod egidą islamu. Myślano sobie, że lepiej będzie znaleźć wspólny mianownik niż buntować się w pojedynkę. To była decyzja polityczna, absolutnie zrozumiała z taktycznego punktu widzenia. To zabawne, jak bardzo historia lubi się powtarzać.
W pewnym sensie ta radykalizacja ruchów wolnościowych dała Rosji argument w dyskusji z Zachodem. W końcu Kreml walczy z terrorystami. Siła przeciw sile.
- Dokładnie. To przykre, ale prawdziwe.
Na jednej ze ścian podziemi warszawskiego CSW, gdzie pokazywana jest wasza wystawa, widnieje cytat określający igrzyska jako "Twarz Rosji, Nowej Rosji". Zgadzacie się z tym?
- Dmitrij Czernyszenko, prezydent komitetu olimpijskiego, po zakończonych igrzyskach obwieścił sukces operacji i wtedy też wypowiedział takie słowa. Zamieściliśmy ten cytat na wystawie, bo głęboko się z nim zgadzamy, choć zapewne rozumiemy go inaczej niż Czernyszenko. Mieszkańcy Soczi, z którymi rozmawialiśmy, określili igrzyska jako rosyjskie UFO, które nagle wylądowało w ich mieście. To wydarzenie, które wykluwało się w świecie korupcji, represji i absurdu. Część tych 50 bilionów, które na nie wydano, wylądowała w kieszeniach współpracowników i kolegów Putina. Istnieją raporty udowadniające, że setki najemnych robotników ze środkowej i wschodniej Europy, którzy pracowali na tamtejszych budowach, zginęło w wypadkach. "The Sochi Project" to taka skondensowana przypowieść o współczesnej Rosji.
Suszona ryba z pociągu? Mandarynki? Bliny? Jaki smak ma to doświadczenie?
- Tylko nie ryba - to był smakowy koszmar (śmiech ). Trudno byłoby wskazać jeden, konkretny smak... Ale w każdym ze smaków, jakie kojarzą mi się z "The Sochi Project", jest szczypta miłości. Musi być, taki jest ten region. Rzeczywiście historie, te najbardziej intymne, najmocniejsze, najczęściej przychodzą podczas posiłku. Wtedy można zbliżyć się do rozmówcy. Często wracaliśmy do ludzi, z którymi tak jedliśmy i rozmawialiśmy. Przywoziliśmy im zdjęcia, pokazywaliśmy publikacje, to przeradzało się w kolejne biesiady. Za tym najbardziej tęsknimy z Robem. Po zakończeniu projektu dostaliśmy zakaz wjazdu na teren Federacji Rosyjskiej. Zaprzyjaźniliśmy się tam z ludźmi, którzy nie mają Facebooka czy Twittera, trzeba do nich wpaść i pogadać. Teraz to już niemożliwe.
Coś jeszcze zmieniło się po zakończeniu projektu?
- My. Nie chcemy pozwolić, żeby niemożność podróżowania na Kaukaz pozwoliła nam zapomnieć o cieple i potrzebie głębszych relacji, którą zaszczepiły w nas to doświadczenie i ta kultura. To coś, co chcieliśmy zabrać do własnego domu i przetłumaczyć na nasze codzienne holenderskie życie. Podróżowanie w miejsca mniej oczywiste i wygodne niż przyhotelowe plaże daje ogromne korzyści. Zaczyna się bardziej lubić świat, choć można też stać się cynikiem. To daje cenną perspektywę. Wystarczy wrócić pamięcią do tamtejszych realiów, a nasze "zachodnie" problemy momentalnie stają się absurdalne.
Rob Hornstra - ur. w Borne (Holandia) w 1975 roku. Fotograf praktykujący metodę "slow journalism". Założyciel i były dyrektor artystyczny FOTODOK - przestrzeni dla fotografii dokumentalnej. Reprezentuje go holenderska galeria Flatland.
Arnold van Bruggen - ur. w 1979 r. w holenderskim Texel. Dziennikarz i filmowiec, założyciel agencji dziennikarskiej Prospektor.
"The Sochi Project. An Atlas of War and Tourism in the Caucasus" to pierwsza w Polsce prezentacja twórczości holenderskiego fotografika Roba Hornstry oraz reportera Arnolda van Bruggena, którzy od 2007 roku dokumentowali przygotowania do zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi. Kolejne etapy ich podróży skutkowały prasowymi publikacjami, za które Hornstra i van Bruggen otrzymali wiele nagród, m.in. Canon Prize w 2010 r., Magnum Expression Award w 2011 r., Sony World Photography Award w kategorii Sztuka i Kultura w 2012 r., World Press Photo w kategorii Sztuka i Rozrywka (także w 2012 r.). Wystawa w CSW w Warszawie została zorganizowana dzięki wsparciu Ambasady Królestwa Niderlandów i Mondriaan Fund. Można ją oglądać do 8 lutego 2015 roku.
Anna Tatarska . Dziennikarka filmowa pisząca dla polskich i amerykańskich mediów. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o kulturze, studentka Instytutu Reportażu. Z Tomaszem Raczkiem spiera się o filmy w programie "W kontrze z Raczkiem". Ceni wolność w pracy i życiu. Za dużo mówi. Jej pasją są wywiady, wegańskie kulinaria i podróże, ale najbardziej lubi innych ludzi.