
Udzielił pan w życiu setki wywiadów, ale co ciekawe - zdarzyło się również, że i pan przeprowadzał wywiad. Chociażby ze swoim idolem - Jeremim Przyborą.
- Mam na koncie jeszcze wywiady z Wojciechem Mannem, Marią Wasowską i Tomkiem Sikorą. Tak więc przeprowadziłem kilka rozmów jako amator. To poważne rzemiosło, dlatego do spotkania z panem Przyborą przygotowałem się solidnie. Pamiętam, że przyjął mnie obiadem u siebie w mieszkaniu przy Piekarskiej w Warszawie. To był 2003 rok.
Tak naprawdę przeprowadziłem nerwowy wywiad z samym sobą, któremu pan Przybora życzliwie się przysłuchiwał. Miałem tyle do powiedzenia na temat jego twórczości, że popełniłem główny grzech wywiadowcy: mówiłem, zamiast słuchać. Byłem tak przejęty i zdenerwowany, siedząc z człowiekiem, którego twórczość była dla mnie Olimpem, że nie byłem w stanie zjeść zupy. Zresztą bardzo dobrej, pomidorowej.
To niebywałe, że będąc już uznanym twórcą, dalej odczuwał pan tremę.
- Są chwile, w których ponownie stajemy się dziećmi. Miałem dwadzieścia lat doświadczenia na estradzie, ale to nie zmieniało faktu, że robienie wywiadu z Jeremim Przyborą jest jak lot na Księżyc.
Przenieśmy się z Księżyca do Krakowa. Istnieje siedem grzechów głównych, siedem kręgów piekła, a od teraz mamy także "7 widoków w drodze do Krakowa", czyli pana nowy album.
- Zabrzmi to jak rzecz wydumana, ale tych widoków naprawdę jest siedem. Może bym się tą cyfrą tak nie posługiwał, gdyby nie fakt, że Kraków jest pełen niespodzianek, kryjących się pod kolejnymi warstwami czasu. Mój przyjaciel oboista Mariusz Pędziałek odskrobał u siebie w mieszkaniu dekoracyjne malowidła ścienne, istniejące prawdopodobnie od 1830 r. Ten album jest jak odskrobana ściana. Tu chodzi o uśmiech do przeszłości, a jednocześnie dotykanie żywej materii. Możemy poczuć przeszłość poprzez obcowanie z tymi ścianami, które tyle lat kryły w sobie tajemnice. Na początku pomyślałem sobie o widokach na okolice Krakowa, patrząc na pracę panów od remontu przy tej ścianie, by potem ująć to w motyw podróży do Krakowa, do którego nigdy się nie dociera.
Powiedział pan, że Kraków jest pełen niespodzianek.
- To bardzo proste i oczywiste, a ciągle zaskakujące dla nas, wychowanych w Krakowie. To miasto, gdzie na każdym kroku napotykamy kolejny element będący świadectwem przeszłości. Ta materialność czasu, możliwość dotknięcia przeszłości jest kluczowa. To nie jest też tak, że cały czas "chodzimy na paluszkach", odkurzając stare obrazy. W wielu krakowskich mieszkaniach, które po wojnie zostały podzielone i rozdane, gdzieś pod farbą i tynkiem kryły się obrazy, dekoracje, plafony. Większość ludzi jednak, jak coś takiego odkryje, szybko zamalowuje znalezisko, bo inaczej jest kłopot: zaraz konserwator musi przyjść, remont się odwleka. Klęska. Zaś mój przyjaciel, nie zważając na swój komfort, poszedł tropem znaleziska. Trwało to parę lat! Jak zobaczyłem efekt finalny, to pomyślałem, że jestem we śnie. Czułem się, jakbym znalazł się w zamożnym domu Rzymu czy Florencji - to ten typ malarstwa dekoracyjnego, łagodnego. Obrazy utraconego raju dla niektórych mogą być synonimem dzieciństwa. Tak jak warstwy ściany, gdy odpadają i ukazują nowe widoki, tak samo w głowie każdego z nas, gdy odgrzebie się pewne warstwy, można odkryć bardzo wiele. Może to nostalgiczne myślenie, ale jestem w takim punkcie życia, że przynosi mi ono pewną ulgę.
Herbert napisał, że "życie składa się z rozdziałów", choć może powinniśmy powiedzieć, że z warstw.
- Tak, trochę uczepiłem się tej jego sentencji. (śmiech) Ta płyta powstawała w dwóch etapach. Kilka lat o niej myślałem, widziałem ją nawet jako album instrumentalny, lecz stwierdziłem, że literacka forma jest konieczna. Etap szukania wierszy trwał bardzo długo, ale prowadził na manowce. Poprosiłem wreszcie Bronisława Maja, by na wymyślone przeze mnie tematy napisał teksty. Stworzył je w ciągu kilku nocy, po czym mniej więcej tyle samo czasu zajęło mi skomponowanie muzyki. Zatem to jest album, który powstawał kilka lat, a tak naprawdę parę nocy.
"Dom stary, opuszczony, gdzieś skraju drogi / Dziwne - choć iść tam nie chcesz, same niosą nogi". Nostalgia i przemijanie to motywy przewodnie tego albumu.
- Do bólu. Moja córka powiedziała, że do tego albumu powinno dołączać się telefon zaufania. Pomijając jednak depresyjny charakter, przemyciłem na tej płycie parę promyków nadziei, które rozjaśniają mrok. Ten "dom stary" jest znamienny - z autorem tekstów jesteśmy na etapie zasadniczych pożegnań, odczuwamy to przemijanie. Wszyscy prędzej czy później zmierzą się z tego typu refleksją.
Nostalgia może być depresyjna, ale pełni też funkcję katharsis, które nam pomaga przetrwać.
- Ja się boję takie rzeczy mówić na głos, bo wielu ludzi tego nie rozumie. Jednak niemówienie o smutku nie sprawia, że on zniknie. Pozwoliłem sobie na tej płycie mówić dużo o czasie, ulotności, śmierci. Puentą zaś stał się klasyczny wiersz Horacego "Do Leukonoe" . Mam nadzieję, że zrekompensuje te wszystkie ciemne akcenty.
To przemycanie promyków nadziei jest dla pana typowe. Wystarczy przypomnieć anegdotę, kiedy to poprosił pan Michała Zabłockiego, by na koniec utworu "Między ciszą a ciszą" zmienił słowa "i nikomu nie ufam, i nikomu nie wierzę". W finalnej wersji utworu było "tylko tobie zaufam, tylko tobie uwierzę".
- Tak, pamiętam. Ten brak wiary i zaufania mi nie pasował.
Z drugiej strony to przewrotne działanie dla kogoś, kto sam siebie określa "potwornym pesymistą".
- Człowiek lubi się nazywać pesymistą, Bronek Maj nawet "krwawym", lecz dochodzi w życiu do różnych "ścian", gdzie musi pojawić się nadzieja. Ten pesymizm na pokaz jest często towarzyszem beztroskiej młodości.
Miłosz pisał na początku, by podobać się Mickiewiczowi. Z kolei pan śpiewał tak, by podobać się Grechucie.
- Faktycznie, pozwoliłem sobie kiedyś użyć takiego porównania. Nigdy nie spodziewałem się, że odkryję w muzyce coś zupełnie nowego. Bardziej zależało mi na tym, by zbliżyć się do tajemnicy. Można czynić z tego zarzut, bo wielu artystów realizuje się poprzez bunt. Niestety, niewielu jest geniuszy. Tak było kiedyś, ale chyba nie ma co do tego wracać.
Podobno na każdym etapie pana kariery ludzie pytali, jak to jest zajmować się tak niepopularną dziedziną jak poezja śpiewana.
- Pytali, jak miałem 17 lat: "co będziesz robił, przecież tego nikt nie słucha" . Mówiłem: "spokojnie" , choć jak na 17-latka, to był chyba przesadny spokój. Lecz tak to już jest, że jak się jest młodym, to jest się impregnowanym na lęk. Nie wiemy na co nas stać, to się niczego nie boimy. Z wiekiem zaś wątpliwości wzrastają, mimo że znamy już swoją wartość.
Dlaczego na przykład mając dwadzieścia lat notorycznie przekraczamy prędkość, chociaż mamy całe życie do stracenia? Z kolei mając lat pięćdziesiąt zwalniamy, choć już przed sobą mamy znacznie mniej.
Nie gra pan stricte popu, jazzu, muzyki klasycznej Jak to jest żyć przez tyle dekad w zawieszeniu pomiędzy kulturą wysoką a niską?
- Tak jest dalej, tylko obecnie bardziej interesuje mnie to, co mi sprawia przyjemność. Do tej pory często reagowałem na różne pomysły padające podczas licznych spotkań. Teraz słucham przede wszystkim samego siebie. Przestałem się zmuszać do rozwiązań, które wynikały np. z tego, że chciałem coś udowodnić. "7 widoków w drodze do Krakowa" jest dobrą ilustracją mojego stanu. Wolne tempo, refleksja, kameralny skład muzyczny. Nie wiem jednak, co będzie dalej. Może następna płyta będzie w stylu Michaela Buble? Mam nadzieję, że stać mnie jeszcze na wiele niespodzianek.
To proszę teraz powiedzieć, kiedy pojawił się w Krakowie "smog wawelski"?
- To miasto jest fatalnie ulokowane. Kiedyś czytałem analizę, z której wynikało, że - przy uwzględnieniu wszystkich parametrów przyrodniczych - nie miało prawa powstać na tym terenie żadne miasto. Sam nie mogę narzekać, bo ostatnie kilkanaście lat jestem ulokowany ok. 150 m nad rynkiem, więc tu "piekielne wyziewy" mnie nie dosięgają. Cóż, jak śpiewał 20 lat temu Andrzej Sikorowski: "Moje miasto dymami owiane / Dzisiaj mocno trzymam w ramionach / Zanim zabrzmi gwiezdny testament / Zapisany w kominach i dzwonach / Na ramiona tynk mi się sypie" itd. Teraz się mniej sypie, ale dymy i kominy dalej straszą.
Jakich artystów krakowskich stawia pan w swoim panteonie?
- Jedynym sensownym kryterium byłoby to: z kim sam miałem okazję współpracować? Spotkanie z Janiną Garycką i Piotrem Skrzyneckim było dla mnie bardzo ważne, gdyż wiąże się z Piwnicą pod Baranami, gdzie wychowywałem się jako mały chłopiec. Nauczyli mnie tego "odskrobywania farby ze ścian". Krzysztof Skórczewski, którego miedzioryty wiszą u mnie na ścianach. Ewa Lipska - wiadomo. Z muzyków - na pewno Mariusz Pędziałek, Jacek Królik, trudno wymienić całe towarzystwo. Oczywiście Jan Kanty Pawluśkiewicz. No i rzecz jasna Zygmunt Konieczny, który stworzył pewien język, nową formę śpiewania poezji. I jeszcze długo, długo...
A ten słynny "krakówek"? Które negatywne opinie na temat Krakowa wydają się panu krzywdzące, a w których jest coś z prawdy?
Łatwiej jest to miasto zinwentaryzować, jeśli jest się człowiekiem, który tutaj przyjechał już w dorosłości. Dla mnie Kraków był zawsze mój, oczywisty, bo się tutaj wychowałem. To tak jakby zapytać, czy mam w domu jakieś brzydkie meble. Pewnie mam, ale dawno się przyzwyczaiłem.
Współczesny Kraków jest, niestety, trochę ofiarą własnego szczęścia historycznego, które sprawiło, że ocalał w drugiej wojnie. Niektórzy myślą, że jest tak piękny i magiczny, że nic mu nie zaszkodzi. Obawiam się, że nie mają racji.
Jak to jest być postacią tak silnie utożsamianą ze swoim miastem?
- Może pan wpisać "długie milczenie". Tak naprawdę zaśpiewałem w życiu trzy piosenki o Krakowie: "Bracką", "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa" i "Hejnał". Ta trzecia napisana zresztą z inicjatywy krakowskiej "Gazety Wyborczej" i Seweryna Blumsztajna. Jak na kilkaset utworów w moim katalogu to chyba dość mało?
Może te silne skojarzenia wynikają jeszcze z czasów Piwnicy pod Baranami? Z ludźmi, którzy tworzyli rozpoznawalną, artystyczną grupę. Na pewno piosenka o Brackiej zdecydowała o moim wizerunku. Mam to szczęście, że ludzie dobrze mnie kojarzą. Jak już idę czasem tą Bracką i ktoś mnie rozpozna, to raczej się uśmiechnie, niż skrzywi. Mimo że jest ukryta melancholia w tym utworze, to ludzie pozytywnie kojarzą Kraków dzięki niej.
Filmy, które pana zdaniem najlepiej sportretowały Kraków?
- Na przykład "Zakochany Anioł", do którego napisałem muzykę, albo "Vinci". Jest taka przedpotopowa ekranizacja powieści Makuszyńskiego "Awantura o Basię", gdzie Kraków gra główną rolę. W jednej ze scen występuje dziadek mojej żony. "Historia żółtej ciżemki" jest też silnie związana z miastem. "Podróż za jeden uśmiech" zaczyna się w Krakowie. I tak dalej.
Ale mój absolutny numer jeden to "Z biegiem lat, z biegiem dni", serial w reżyserii Edwarda Kłosińskiego i Andrzeja Wajdy. Pierwowzorem serialu był siedmiogodzinny spektakl o tym samym tytule, który Andrzej Wajda wystawił na deskach Starego Teatru. Jako mały chłopiec zostałem prawie zaangażowany do tego przedstawienia! Jest to kompilacja do bólu krakowska.
Słynna niechęć między Warszawą a Krakowem. Prawda czy fałsz?
- Fikcja. Nigdy w życiu tego nie rozumiałem. Mam świadomość, jak bardzo Kraków pomógł przetrwać osobom bez dachu nad głową po tragedii powstania, wojny. Poza tym powojenna inteligencja krakowska, środowisko artystyczne były właściwie zdominowane przez ludzi spoza miasta. Nie mówiąc już o tym, że moja mama urodziła się w Warszawie, więc dla mnie stolica jest tak samo rodzinnym miastem, jak Kraków.
Można cofać się do zaborów, gdzie te miasta reprezentowały różne państwa. Może to się odłożyło i na tym wyrosła pewna niechęć? Te głupawe animozje to element folkloru, który do niczego nie jest mi potrzebny.
Krakowska inteligencja jeszcze istnieje?
- Obawiam się takich kategorii, bo nie znaczą zbyt wiele. Ludzie mieszkający w obrębie jakiegoś miejsca nie muszą się koniecznie z nim utożsamiać.
Na pewno królem krakowskiego ducha był Czesław Miłosz, który z Krakowem miał niewiele wspólnego, ale z miejsca został intronizowany, jak tylko zdecydował się w nim zamieszkać. Moim zdaniem Kraków nie produkuje wielkich talentów, ale je przyciąga. Piotr Skrzynecki urodził się w Warszawie, Grechuta w Zamościu, Wisława Szymborska na Prowencie pod Poznaniem.
Krakowiacy od zawsze fascynowali się góralami. Stąd współpraca z Zakopower?
- Skojarzenie słuszne, dobrze, że dostrzega pan element nie tylko muzyczny, ale także historyczny. Zakopower to jest zespół stworzony przez ludzi, którzy doskonale orientują się w swoim folklorze. Ich sposób konstruowania repertuaru od początku unikał tzw. góralskiego disco polo. Dlatego wpadłem na pomysł, by nagrać z Sebastianem utwór, a potem koncertować razem.
Osiem złotych płyt, dwie platynowe, z czego jedna okryta podwójną platyną. Niezły wynik jak na reprezentanta poezji śpiewanej.
- Mam ogromną satysfakcję z tego, że wraz z moimi współpracownikami udało nam się zachować formę, która umożliwia ciągłe wypełnianie sal, sprzedawanie płyt. Napawa mnie dumą fakt, że nie połasiliśmy się na łatwą kasę, popularność. Były lepsze i gorsze lata, ale my konsekwentnie trzymaliśmy się obranego kursu. Nie mam na koncie tuzina hitów, które nuci cała Polska. A mimo to ciągle mam publiczność.
Dla naszego sukcesu nie bez znaczenia jest fakt, że trafiliśmy na dobry czas dla tego typu muzyki. W 1995 roku udało się sprzedać 230 tysięcy płyty "To tu, to tam". Dziś złota płyta to ledwie 15 tysięcy egzemplarzy. W PRL-u nie podawało się nakładów, ale domyślam się, że Grechuta, Wodecki i Skaldowie sprzedawali jeszcze więcej płyt.
Muzycy często mają dość swoich największych utworów, które wykonują tysiące razy. Ma pan z tym problem?
- Gram różne koncerty: czasem z dużą orkiestrą, czasem bardzo kameralne. Zawsze jednak z założeniem, że osoba, która przychodzi na koncert, słucha mnie pierwszy raz na żywo. Zatem z szacunku dla czasu i pieniędzy widzów zawsze śpiewam te najbardziej znane kawałki.
Śpiewał pan słowa Brzechwy, Leśmiana, Szekspira, Herberta, Gałczyńskiego. Kiedy interpretuje się słowa wielkich literatów, odczuwa się większą presję?
- W liceum olśniła nas "Szalona lokomotywa", Witkacy. Nagle zrozumieliśmy, że nie musimy słuchać tylko Rolling
Stonesów i Beatlesów, ale też możemy słuchać uruchomionej poprzez muzykę poezji. Przyjaciel podsuwał mi wiersze Jamesa Joyce'a, do których z miejsca napisałem dwanaście utworów.
Nigdy nie odczuwałem respektu wynikającego z tego, że słowa pochodzą od wielkiego poety. Skoro ja biorę tekst i go śpiewam, to muszę się z nim zmierzyć tak, by można było usłyszeć mój głos. Chyba na tym polega śpiewanie.
Wiele lat występował pan na scenie razem z żoną - flecistką Maryną Barfuss.
- Maryna już od dość dawna nie gra ze mną w zespole, choć staram się, by na każdej płycie (jak i na "7 widokach") coś zagrała na flecie. Wybrała inne, pasjonujące ją zajęcie. W latach 90. intensywnie współpracowaliśmy jako muzycy. Być może to wspólne życie w trasie utrwaliło więź małżeńską, dla której, jak wiemy, życie rock'n'rollowe zazwyczaj nie jest zbyt łaskawe.
Dla pana to życie na estradzie było bardzo łaskawe. Widzi się pan kiedyś na "muzycznej emeryturze"?
- Hmm... Podziwiamy Claptona, Jaggera, McCartneya, ale trzeba pamiętać, że to są wyjątki, biologiczne ewenementy, które przetrwały. Większość już dawno sobie odpuściła lub nie żyje. Jeśli mogę sobie pozwolić na odrobinę dobrego samopoczucia, to powiem, że gdybym umiał się zakonserwować jak Tony Bennett, to bardzo chętnie będę występował w jego wieku. To nie jest jednak takie oczywiste.
Grzegorz Turnau . Polski artysta, aranżer, pianista, kompozytor, wokalista i poeta, wykonawca poezji śpiewanej. Rdzenny krakowianin, artystycznie wychowanek Piwnicy pod Baranami. Debiutował na Studenckim Festiwalu Piosenki, który wygrał, wykonując utwór "Znów wędrujemy". W 1995 roku jego trzeci album "To tu, to tam" okrył się podwójną platyną.
W dyskografii Grzegorza Turnaua znajdują się dwie płyty poświęcone twórczości innych artystów: Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego z Kabaretu Starszych Panów ("Cafe Sułtan") oraz Marka Grechuty ("Historia Pewnej Podróży"). Artysta jest również kompozytorem muzyki teatralnej (m.in. "Kubuś Puchatek", "Balladyna", "Zemsta") i filmowej (m.in. "Anioł w Krakowie"). Został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi (2004) i Srebrnym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis" (2005). Jego nowa płyta "7 widoków w drodze do Krakowa" zadebiutowała w sklepach pod koniec listopada. Jest mężem Maryny Barfuss i ojcem Antoniny Turnau.
Bartek Strowski . Aspirujący scenarzysta, fanatyk NBA, kolekcjoner płyt i ciężkostrawnych przyzwyczajeń. Publikuje na Polskikosz.pl i Altermag.pl