
Wchodzący właśnie na ekrany "Wolny strzelec" od swojej premiery na festiwalu filmowym w Toronto zbiera niemal wyłącznie pochwalne recenzje. Jake Gyllenhaal i Dan Gilroy: debiutujący w roli producenta aktor i debiutujący w roli reżysera scenarzysta stworzyli jeden z najbardziej niezwykłych, przerażających, inteligentnych, ale i rozrywkowych filmów roku.
Gyllenhaal wciela się w nim w Lou Blooma, aspołecznego złodziejaszka, odludka, mówiącego nowomową z motywacyjnych kursów internetowych. Któregoś dnia Lou zobaczy ekipę kręcącą w środku nocy wypadek samochodowy na jednej z autostrad LA i odkryje swoje powołanie: nocami zacznie filmować miejsca najgorszych zbrodni, a następnie sprzedawać materiały do telewizji. I będzie w tym najlepszy.
Wiele osób powie, że twój bohater to potwór. Rola w "Wolnym strzelcu" wymagała ogromnych poświęceń, zjadła ci spory kawałek życia. A jednak zdecydowałeś się nie tylko zagrać w filmie, ale też go wyprodukować. Dlaczego?
- Chciałem zagrać Lou, bo choć nigdy nie postąpiłbym tak jak on, to na przekór wszystkiemu go rozumiem. Wszedłem w jego głowę - to nie była podróż przyjemna, ale jakże wzbogacająca. Dla mnie to najlepsza część aktorstwa. Teraz, po "Wolnym strzelcu" znowu inaczej widzę świat... Cały czas się zmieniam. Ostatnio ktoś powiedział mi, że moi bohaterowie z "Zodiaku" i "Labiryntu" wydają mu się podobni. Na ekranie może ich coś łączyć, ale prywatnie między jedną a drugą rolą wydarzyła się we mnie prawdziwa rewolucja, napędzana nowymi, życiowymi doświadczeniami.
Rola w "Wolnym strzelcu" jest ogromnym wyzwaniem aktorskim. Jakby tego było mało, na dodatek oddałeś się w ręce debiutanta! Dan Gilroy ma co prawda na koncie wiele doświadczeń z Hollywood - głównie jako scenarzysta, m.in. " Dziedzictwa Bourne'a" - ale reżyserował po raz pierwszy.
- Relacja z reżyserem jest dla mnie ogromnie ważna. Na przykład z Denisem Villeneuve polubiliśmy się tak, że owocem naszej współpracy są aż dwa filmy ("Labirynt" i "Wróg") powstałe na przestrzeni roku. Z Danem też od razu "zaskoczyło". Napisał fantastyczny scenariusz. Zwróciłem uwagę na dokładność, z jaką stosował w nim interpunkcję - to pomogło mi opanować specyficzny sposób, w jaki wypowiada się Lou, ale bez popadania w teatralną przesadę. Ogromnie pomocne było ustalenie tempa, w jakim mówi bohater - tempo to aspekt, na który w Hollywood często w ogóle nie zwraca się uwagi. Na szczęście na przestrzeni ostatnich lat wszystkie moje występy w teatrze to była praca z brytyjskimi twórcami i oni uświadomili mi, jak kluczowe przy podawaniu dialogu jest właśnie tempo, rytm. Jeśli scenariusz jest napisany precyzyjnie, aktor dostaje szansę, by się napawać, upajać słowami. To ogromna przyjemność.
Oboje twoi rodzice są między innymi scenarzystami. Szacunek do tej pracy wyniosłeś z domu?
- Szanuję scenarzystów ze względu na swoją rodzinę, ale też dlatego, że widzę, jak publiczność reaguje na słowa: ludzie naprawdę potrafią je docenić. To, jaki ton przybiorą dialogi, zależy od aktora - to on nadaje im barwę, starając się wyczuć emocje, jakie ze sobą niosą. Pamiętasz utwór "Jak mówić poezję" Leonarda Cohena? "Słowo motyl nie jest motylem. Słowo to jedno, a motyl to co innego. (...) Nie odgrywaj słów. Nigdy nie odgrywaj słów. Nie próbuj wzbić się w powietrze, kiedy mówisz o lataniu. Nie zamykaj oczu i niech głowa nie opada ci na ramię, kiedy mówisz o śmierci. Nie wlepiaj we mnie płonących oczu, kiedy mówisz o miłości. Jeśli chcesz zrobić na mnie wrażenie, mówiąc o miłości, włóż ręce do kieszeni albo pod sukienkę i zabaw się z sobą" (fragmenty utworu w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka wybrane przez autorkę - przyp. red.). Tak było w przypadku tej roli, w dużej części prowadziły mnie przez nią słowa.
Zdaje się, że w podróży przez mrok pomagał też humor, zaszyty w najmniej spodziewanych miejscach, często efekt dysonansu pomiędzy intencjami bohatera a rzeczywistością. Humor mroczny, surrealistyczny...
- Tak, humor i odnajdywanie go w kolejnych sytuacjach. Na przykład w scenie, w której dzwonię na policję: wciąż żałuję tego dialogu, chciałbym móc go jeszcze raz powtórzyć, było w nim tyle kolorów, detali i zwrotów pokazujących, jak Lou odnosi się do ludzi! To niewiarygodne - on jest protekcjonalny nawet w stosunku do policyjnego dyspozytora, do którego dzwoni ze zgłoszeniem... Najbardziej pomocne w utrzymaniu balansu między groteską a powagą było to, że Dan znał mojego bohatera od podszewki.
A ty? Dużo czasu zajęło ci poznanie Lou? To tak ambiwalentna, momentami odrażająca postać, że trudno mi sobie wyobrazić, jak ktoś taki jak ty, kto lubi być blisko postaci, podszedł do tego zadania bez nabicia sobie siniaków...
- Na początku czytałem sporo książek o socjopatii, ale w pewnym momencie odłożyłem je na półkę i postanowiłem do nich nie wracać. Nie chciałem traktować swojego bohatera jako "przypadku". Nie można pracować nad rolą, zastanawiając się, jak bardzo zła lub moralnie zdegenerowana jest grana postać. Lepiej skupić się na pięknie interakcji z bohaterem podczas sceny.
"Piękno interakcji" to chyba jedyna piękna rzecz w rzeczywistości Lou... Twój bohater wchodzi do świata ludzi, którzy żyją z filmowania cudzych tragedii. Udało ci się poznać przedstawicieli tego środowiska?
- Pracujących w tym zawodzie ludzi poznałem jeszcze podczas zdjęć do "Bogów ulicy". Bezpośrednio przed "Strzelcem..." parę razy wybraliśmy się z operatorem Robertem Elswitem i reżyserem Danem Gilroyem na nocne wyprawy. Jeździliśmy na miejsca wypadków i morderstw, gdzie tacy jak Lou pędzą, łamiąc wszelkie przepisy, by pierwsi zdobyć drastyczny materiał. Resztę nocy spędzaliśmy wspólnie na parkingu, słuchając policyjnych komunikatów z samochodowego radia. Obserwacja ich pracy była kluczowa w kwestii przygotowania praktycznego. Podobni do mojego bohatera ludzie nie tylko wiedzą, jak szukać informacji o kolejnych wypadkach, ale mają też opracowane sposoby obchodzenia się z policją czy strażakami na miejscu wypadku.
Obaj z reżyserem mówicie otwarcie o tym, że wasz bohater przypomina kojota. Patrząc na niego, trudno się z tym nie zgodzić. Skąd wzięło się to skojarzenie?
- Dan miał konkretne wyobrażenie tej postaci, ale kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zaproponowałem mu dodatkowo swoją listę "punktów" dotyczących Lou. Spodobała mu się moja inicjatywa. To ja chciałem, żeby Lou był chudy, zawsze głodny... W Los Angeles żyje dużo kojotów, są jak lokalna odmiana szopów praczy (śmiech). Widuje się je w najmniej spodziewanych momentach, jak przemykają po ulicy, niczym cienie. Ich technika polowania polega na żerowaniu na słabszych. To wszystko pasowało do tej postaci, więc pozostało mi popracować nad tym, żeby dopasować stan ciała do stanu umysłu... Podczas zdjęć niemal codziennie biegałem z domu na plan, który był oddalony o nawet 25 kilometrów. Musiałem biegać przynajmniej 15 km dziennie, najchętniej zapuszczałem się w okolice, gdzie mieszkają kojoty, tam czułem się jak wśród swoich. Ale etap przygotowań przed rozpoczęciem zdjęć też był bardzo trudny. Możesz mnie pamiętać z zeszłego roku (spotkanie odbywa się w Toronto, podczas festiwalu TIFF - rok wcześniej Gyllenhaal był tam, promując film "Labirynt" - przyp. red.). Byłem jak duch, obsesyjnie myślący o roli.
Pamiętam, że wyszedłeś dość szybko z sali...
- Wiesz, po spędzeniu odpowiedniej ilości czasu z drugim człowiekiem można naprawdę zrozumieć, kim jest. To dlatego wywiady są zwykle dość krótkie - ze względów bezpieczeństwa (śmiech). Byłem wtedy jak otwarta rana, bardzo wrażliwy.
Wyglądałeś jak zjawa, nawet mówiłeś ciszej. Byłeś głodny, zapadnięty na twarzy. I niezwykle skupiony.
- Wiedziałem, że jedyny sposób, aby nakręcić ten film w 25 dni zdjęciowych, to mieć mojego bohatera w kościach, we krwi, znać każdy szczegół na pamięć - tak, aby być w stanie gotowości w dowolnym momencie i okolicznościach. Kwestie Lou do dziś mógłbym recytować przez sen, tak je wykułem. One chyba nigdy się nie zamażą w mojej pamięci. Tym bardziej że występowałem w podwójnej roli, bo produkowałem też ten film.
Opowiedz zatem o takim trybie pracy. Już od dłuższego czasu przedkładasz kino niezależne nad mainstream, dlaczego?
- Wciąż zdarza mi się grywać w dużych produkcjach, teraz na przykład jedną kręcę (chodzi o film "Everest" z Keirą Knightley i Robin Wright w reżyserii Baltasara Kormákura - przyp. red.). Ale rzeczywiście, na przestrzeni ostatnich dwóch lat zrobiłem cztery filmy i tylko jeden z dużym studiem (mowa o "Labiryncie", pozostałe trzy to produkcje z budżetem poniżej 10 milionów dolarów - "Wróg", "Bogowie ulicy", teraz "Wolny strzelec" - przyp. red.). Kiedyś normą było, że ekipa na planie stawała się twoją rodziną na te kilka wyjętych z życia miesięcy. Ta unikalna energia, łącząca ludzi, którzy pracują w zespole i o siebie wzajemnie dbają, potem jaśnieje na ekranie. Równie ważne co efekt końcowy było zawsze to doświadczenie, a im większa skala produkcji, tym łatwiej to zgubić. Pracując przy mniejszych projektach, przypomniałem sobie to uczucie. I kiedy patrzę dokoła, widzę, że coraz więcej osób pragnie przeżyć coś takiego. Odkładają na półkę blockbustery i zwracają się ku kinu artystycznemu.
Rodzinna sielanka, sztuka, bliskość - wszystko wspaniale, ale nie udawajmy, że niezależne kino to tylko jasne barwy. Jest też stres, mało pieniędzy, ryzyko, deficyt czasu...
- Wiem, że wydaje się, iż 25 dni to mało, ale doświadczenia ostatnich lat nauczyły mnie, że do nakręcenia dobrego filmu wcale nie potrzeba tak dużo czasu. Praca pod presją jest trudniejsza, to oczywista oczywistość. Całe przygotowanie trzeba zrobić przed zdjęciami, na planie nie ma na to czasu i pieniędzy. Kiedy pada komenda "akcja", nie ma miejsca na pomyłki i wieczne powtórki, trzeba zasuwać, dostarczać! Uwielbiam to, to taki ostateczny sprawdzian umiejętności. Kiedy udaje mi się w takiej atmosferze napięcia świetnie wykonać swoje zadanie, rozpiera mnie niewyobrażalna duma i energia.
Naprawdę nie tęsknisz nigdy za przywilejami gwiazdy, jakie zapewnia udział w filmach z dużym budżetem? Wygoda, a przede wszystkim spokój, który zapewnia dobra stawka, zamiast czekania, czy twój procent od przychodów zapisany w umowie pokryje cokolwiek więcej niż nowy rower?
- Niektórzy uważają, że podstawą są pieniądze. Inni nie ruszą bez wsparcia wielkiego studia. Czy byłoby nam łatwiej pracować, mając pod ręką wszystkie środki, jakie zapewnia duża firma? Oczywiście, że tak. Ale po pierwsze, bądźmy szczerzy: nie jestem debiutantem, nie jestem też biedny. Mam niezłą pozycję do podejmowania ryzyka. Istnieje cały rynek dla takich produkcji jak nasza. "Wolny strzelec" powstał niezależnie, ale ma potencjał, by odnieść komercyjny sukces. Uwielbiam odwiedzać festiwale filmowe, bo choć zwykle nie udaje mi się obejrzeć nawet jednego filmu, to dla dziennikarzy to doskonała platforma, żeby wyłapać wyjątkowe produkcje i zwrócić na nie uwagę publiczności. Nasz film na to zasługuje. Bardzo wierzę w "Strzelca...", jestem z niego dumny i mam przeczucie, że ludzie będą potrafili się odnaleźć w dziwnym świecie naszej opowieści.
Wasz bohater idzie do celu po trupach, dosłownie. Odsuwając na bok fakt, że jest całkowicie wyzuty z moralności, nie różni się aż tak bardzo od modelu promowanego we współczesnym świecie - i pewnie wielu rzeczywistych ludzi sukcesu...
- Lou reprezentuje sposób myślenia przypisany do pokolenia, do którego sam należę, i przekonania charakterystyczne dla amerykańskiego kapitalizmu, w którym wyrosłem. To płynie w naszej krwi, jest zapisane w naszej psychice, już kiedy się rodzimy. Wszystkie te szczytne idee, które próbuje się nam zaszczepić: "Rób to, w co wierzysz", "Nie przejmuj się przeciwnościami", "Nie poddawaj się", "Uwierz w siebie" stają się niebezpiecznie toksyczne, gdy wdraża je człowiek tak całkowicie pozbawiony empatii jak Lou... i wiele innych osób na tym świecie.
Dziennikarze opisują wasz film jako studium umysłu psychopaty, portret zdegenerowanych mediów, rysopis współczesnej, skorumpowanej moralności... Jak ty to widzisz?
- To na pewno nie jest przezroczysty gatunkowo thriller. Chodzi o coś bardziej perwersyjnego niż wywoływanie strachu u widzów. Mówimy o wyzwalaniu w ludziach potrzeby zwolnienia przy wypadku drogowym. Odkrywamy tę stronę ludzkiej duszy, która nosi w sobie chore, toksyczne zainteresowanie cudzym nieszczęściem, bólem. Patrzysz na plik wideo, który pokazuje czyjąś śmierć - czy klikniesz "play"?...
"Wolny strzelec" to też subwersywny komentarz o pokoleniu, które inaczej niż poprzednie generacje postrzega koncepcję pracy, potrzebę sukcesu. Wreszcie, możemy powiedzieć, co chcemy o Lou - że jest socjopatą, że jego praca przeraża, jest chora - ale prawda jest taka, że Lou dostaje przyzwolenie na to, by tak postępować. W filmie zachęca go do tego jego redaktorka, grana przez Rene Russo, czekająca na coraz bardziej krwawe, przerażające materiały. One zapewniają oglądalność, a tym samym gwarantują jej stanowisko pracy. Z kolei jej zachowanie jest wynikiem przyzwolenia "góry", kierownictwa stacji. A kierownictwo nie robi nic innego, jak tylko odpowiada na nasze - widowni - zapotrzebowanie. Lou jest więc produktem współczesnej ludzkiej mentalności i moralności.
Jake Gyllenhaal. Urodzony w 1980 roku aktor i producent. Wyróżniony nominacją do Oscara za rolę w "Tajemnicy Brokeback Mountain", znany też m.in. z "Księcia Persji", "Zodiaku" czy "Bogów ulicy". Pochodzi z filmowej rodziny: matka, Naomi Foner , to uznana producentka i reżyserka, ojciec Stephen jest poetą i reżyserem, siostra Maggie i szwagier Peter Sarsgaard - aktorami, jego matką chrzestną jest Jamie Lee Curtis, a ojcem chrzestnym był Paul Newman. Zaczynał jako idol nastolatek, ale dzięki odważnym, intrygującym wyborom na przestrzeni ostatnich lat stał się jednym z najbardziej docenianych młodych profesjonalistów w branży.
Anna Tatarska. Dziennikarka filmowa pisząca dla polskich i amerykańskich mediów. Współpracuje z wieloma redakcjami, od magazynów branżowych po pisma kobiece. Tak jak w pracy ceni wolność też w życiu: zawsze na walizkach, w ruchu. Za dużo mówi. Jej pasją są wywiady, podróże, sztuka kulinarna i rowery, ale najbardziej lubi innych ludzi.