artykuły
Jan Komasa (fot. Przemek Wierzchowski)
Jan Komasa (fot. Przemek Wierzchowski)

Pracę nad "Miastem 44" zacząłeś osiem lat temu. Nie masz wrażenia, patrząc z perspektywy czasu, że ten film nie mógł wtedy powstać?

- Rzeczywiście, nie mógł. Byłem za młody i za głupi. Wtedy jeszcze chyba nie wiedziałem, po co miałbym zrobić film o powstaniu warszawskim. Miałem 24 lata i chciałem zrobić film. Po prostu. Był we mnie ogień, przez osiem lat zdążyłem się nim wiele razy sparzyć, nabrałem dystansu, ale też odwagi.

Nie chodzi tylko o ciebie. Myślę o polskich widzach, o tym, że nie byli gotowi na film, który opowiada o powstaniu warszawskim w konwencji melodramatu i slashera. Film, który nie pokazuje heroizmu powstańców, tylko rzeź...

- ...w języku, który jest odpowiedni dla współczesnego widza. "Miasto 44" to obraz powstania, który znalazłem w wielu pamiętnikach. Sieczka i teledysk jest również w "Pamiętniku z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego. Oczywiście w filmie historię przepuszczam przez moją wrażliwość, intuicję i widzenie świata i przekładam je na język kina, w tym wypadku język absurdu, przesady, czasem kiczu. Dlaczego tak? Bo uznałem, że w taki sposób dotrę do współczesnego widza w najbardziej gorący, nieobojętny dla niego sposób. W taki sposób ktoś dotarłby do mnie.

Film "Miasto44", prod. Akson Studio (fot. Ola Grochowska)

Osiem lat temu polskie kino nie było w najlepszej formie.

- To było kino debiutujących czterdziestolatków, kino superprodukcji, w których paliły się scenografie i nikt nie wiedział dlaczego.

To było kino po aferze Rywina...

- ...który był jednym z czołowych producentów w kraju. Gdy opuszczałem szkołę filmową, polski film był osierocony, pozbawiony stylu. Miałem szczęście, że na swojej drodze spotkałem Michała Kwiecińskiego, który wyprodukował mój debiut i zaproponował, żebym zrobił film o powstaniu. Zgodziłem się bez zastanowienia, chociaż prawie nic o powstaniu nie wiedziałem.

Spotykają się kreatywny producent z ambitnym młodym reżyserem. Co dalej?

- Film odbył długą drogę i właściwie cały czas przegrywaliśmy. Najpierw konkurs Lecha Kaczyńskiego. Potem uderzyliśmy do PISF, projekt trafił do komisji Ryszarda Bugajskiego, który zrealizował wspaniałe "Przesłuchanie". Uwielbiam ten film, znam go na pamięć. Bugajski jednoznacznie odrzucił nasz projekt, pisząc w uzasadnieniu, że powstanie warszawskie zasługuje na inny rodzaj filmu, który uwzględni szerszą perspektywę historyczną. A ja chciałem opowiedzieć o wojnie z perspektywy mrówki. W pierwszej eksplikacji reżyserskiej napisałem, że zgodnie z prawdą nigdy za bardzo nie lubiłem historii - to też od razu stało się zarzutem w opiniach ekspertów z tamtej komisji PISF.

Gdzieś w tej opowieści musi być zwrot akcji.

- W "Miasto 44" uwierzyła Agnieszka Odorowicz, która wbrew oburzeniu wielu osób przyznała nam 6 milionów złotych. Zaraz potem zrobiłem "Salę samobójców", dzięki której udało się przyciągnąć sponsorów.

Budżet filmu rósł wraz z twoim wiekiem. Teraz masz 32 lata, zrobiłeś film za 25 milionów złotych. Nie gniotła cię odpowiedzialność, ciężar tematu, ryzyko?

- Nigdy nie interesowało mnie kino, o którym się nie mówi, co oznacza konieczność podejmowania ryzyka. "Sala samobójców" podzieliła widownię, tak samo jest z "Miastem 44", które zbiera tyle samo pochwał, ile krytyki. Tak już mam. Są reżyserzy, którzy lubią bawić się z ogniem, i tacy, którzy lubią płynąć. Ja należę do pierwszej grupy. Płacę za to cenę. Podczas rajdu ścinam zakręty i przecieram samochód. Ryzykuję. Trzeba ryzykować.

Film "Miasto44", prod. Akson Studio (fot. Ola Grochowska)

Proszę o konkret. Za co płacisz cenę?

- Gdy idziesz własną drogą i coś ci się udaje, możesz być pewny, że spotkasz się z zawiścią tych, którzy wybierają utarte ścieżki. Jest coś strasznie małostkowego w myśleniu, że trzeba utrzeć gówniarzowi nosa. Jest to o tyle przykre, że życie filmowca zależy od innych, a ja zawsze natrafiam na osoby, które we mnie wierzą, i na takich ludzi, którzy przed metą chcą mi podłożyć nogę.

Sytuacja, o której mówisz, nie dotyczy chyba tylko środowiska filmowego.

- Tak, ale zawód filmowca jest zawodem wysokiego ryzyka. Mam kolegę, który zastawił dom, żeby zrobić film, i znajomego aktora, którego uwielbiam, ma talent, ale nie dostaje ról, bo dostają je inni opatrzeni aktorzy. Żal mi straconych szans, które widzę wokół. Denerwuje mnie środowiskowa niesprawiedliwość, która dotyka wiele zdolnych osób. Dlatego nawet nie mam pretensji do kolegów zazdrośników. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy nie czuł zazdrości.

Komu ty zazdrościsz?

- Zazdroszczę twórcom polskiej szkoły filmowej, bo przeżyli czasy pionierskie. Gdyby debiutowali teraz, byliby w karbach. Na wielkich festiwalach filmowych walczyliby nie z siedemdziesięcioma twórcami, ale z siedmioma tysiącami. Kiedyś zawód reżysera był elitarny, dziś spowszedniał, każdy może nakręcić film komórką. Teraz reżyser musi być personą publiczną, musi świecić twarzą i mieć zdanie na każdy temat.

I naprawdę chciałbyś być takim panem reżyserem, który chodzi tylko po czerwonym dywanie?

- To byłby snobizm, gdybym odpowiedział, że nie, ale oczywiście chciałbym, żeby było nam trochę łatwiej! (śmiech) Co jak co, ale Roman Polański, Andrzej Wajda, Agnieszka Holland kiedyś nie musieli myśleć o targecie czy wynikach oglądalności, o pierwszym weekendzie w kinach, fanpage'u i obłaskawianiu selekcjonerów wielkich festiwali.

Film "Miasto44", prod. Akson Studio (fot. Ola Grochowska)

Czy dobrze rozumiem, że chcesz powiedzieć, że nie mogłeś nakręcić wysokobudżetowego filmu, na który na przykład nie mogłyby pójść szkoły?

- "Miasto 44" nie jest filmem bezpiecznym, a z tym kojarzy mi się kino szkolne. Ten film ma pazur, bywa ciężki, brutalny i budzi ogromne dyskusje, ale cieszę się, że uczniowie, oczywiście od pewnego wieku, chodzą na niego do kina. Szkoła powinna zmuszać do dyskusji, do wyrabiania poglądów i walki o swoje zdanie. "Miasto 44" nadaje się do takiej szkoły. Nigdy nie zgodziłbym się na film, na którym dzieciaki musiałyby się zachwycać, że poeta wielki był. Nie kierowałem się niczym innym niż wiernością sobie.

I publiczności.

- Oczywiście, ale w tym nie ma sprzeczności. Nie jest dla mnie żadną ujmą, że robiąc film, myślę, co zrobić, żeby widzowie zechcieli go zobaczyć. Wychowałem się na VHS-ach, w każdej historii naturalnie szukam najpierw czegoś, co zainteresuje widzów, a później wchodzę w głąb siebie. Od tego zaczyna się praca nad filmem. Lars von Trier robi tak samo. Robi wszystko, żeby widzowie chcieli zobaczyć obraz, nad którym pracuje. Tak robi filmy, tak je nazywa, dobiera tematykę i pod tym kątem robi kampanię reklamową.

"Miasto 44" jest rzadkim w Polsce przykładem filmu producenckiego z autorskim sznytem. Są w nim sceny, które musiały w scenariuszu wyglądać bardzo ryzykownie. Jak na przykład scena pocałunku pary, obok której przelatują kule kreślące torem kształt serca. Kłóciłeś się o takie sceny?

- Michał Kwieciński (producent - przyp. red.) też jest reżyserem i podobnie jak ja lubi odpowiednio podaną estetykę przesady. Kicz to nie błąd, to środek artystyczny taki jak kontrastowe światło, szerokie obiektywy. Scena pocałunku była samobójcza. Kosztowała wiele tysięcy dolarów, specjalnie na jej potrzeby musieliśmy zbudować osobne pomieszczenie. Bohaterowie stoją w pomieszczeniu zasypanym cukrem. Doskonale wiedziałem, że tego typu sceny będą działać na widza. Czasem trzeba ubrać jedną osobę w tłumie na różowo, żeby pokazać, że tłum jest szary. Ktoś może pomyśleć: Boże, wkurza mnie ten róż, ale jak ten tłum jest szary! W każdym swoim filmie korzystam z tego typu rozwiązań. Widz nie znosi nudy i trzeba rozwalić jakiś schemat, żeby wydobyć emocje.

Film "Miasto44", prod. Akson Studio (fot. Ola Grochowska)

A propos emocji - "Miasto 44" wpisuje się w hasło Muzeum Powstania Warszawskiego "Usłysz - zobacz - poczuj. Poczuj się częścią okupowanej Warszawy". Niektórzy krytycy zarzucają ci, że zrobiłeś film, który pokazuje doświadczenie, ale nie ma przesłania i niczego nie uczy.

- Czasem czyste doświadczenie daje więcej. Zgadzam się, że chciałem widza wsadzić do symulatora lotów, dać mu możliwość przelecenia kilka atmosfer w dół i dać się zabić kilka razy. Czy nie o to czasem chodzi w kinie? Żeby doświadczyć czegoś ekstremalnego? Czym innym jest "Idź i patrz" Elema Klimowa czy "Czas apokalipsy" Francisa Forda Coppoli, jeśli nie doświadczeniem? Poza tym uważam, że "Miasto 44" daje coś więcej. Doktor kłuje strzykawką, ale przecież ten zabieg czemuś służy.

Czemu?

- "Miasto 44" jest filmem antywojennym, pokazującym, że wojna to okropna operacja chirurgiczna na duszy. Snobka z dobrego domu zostaje ochrzczona szczątkami ludzkimi spadającymi z nieba i zamienia się w postać z obrazka ze świętymi. Odpowiedzialny Stefan zamienia się w zombie, tchórza i mordercę. Euforia młodości staje się orgią przemocy. Ktoś powiedział, że to porno. Ale ten rodzaj dosłowności znalazłem w źródłach. Wojna to wyrwane ręce i gałki oczne.

Rozmawiałeś o tym z powstańcami?

- Cenię relacje, które nie ukrywają okropieństw wojny. Jedną z najbardziej wstrząsających opowieści usłyszałem od śp. Jacka Domaradzkiego. Podczas powstania nosił pseudonim Alfa, jego dziewczyna Omega. Oboje mieli 19 lat. Alfa i Omega chodzili ze sobą przez całe powstanie, do momentu, gdy ona została ranna w głowę. Trafili do szpitala, który był cały wyłożony umierającymi i chorymi, krzyczącymi dziećmi bez matek, matkami bez dzieci. Lekarze się nie wyrabiali. W tym ferworze Alfa wyłączył się, przestał myśleć. Siedział obok niej na schodku, a ona półprzytomna rzęziła. Nie płakał, nic, czekał w szoku na pielęgniarkę, łudząc się, że zaraz przyjdzie i wszystko będzie dobrze. Gdy tak czekał, rozejrzał się i zobaczył dobrze ubranego faceta z melonikiem, odwróconego do niego plecami, który zachowywał się jak wariat, przesuwał się wzdłuż ściany, błądząc po niej rękami, jakby był pijany. W pewnym momencie facet doszedł do końca ściany, odwrócił się i wtedy okazało się, że pod tym melonikiem nie było twarzy, wystawał z niej tylko długi język, który wisiał z krwawej dziury jak krawat. Facet się poruszał, ale nie miał oczu, ust... Gdy usłyszałem tę historię, nie miałem wątpliwości, jak zrobić film o powstaniu warszawskim. Musiałem pokazać ładne osoby, którym wyrwało twarz.

Jan Komasa (fot. Przemek Wierzchowski)

Co stało się z Omegą?

- Miała pogruchotaną czaszkę, zmarła w szpitalu na Czerniakowie. Losy Alfy i Omegi zainspirowały końcówkę filmu.

Z zakończenia filmu bije niepokój. Boisz się wojny?

- Boję się. Strasznie się boję. I uważam, że warto się bać wojny, tak jak warto bać się skoków w przepaść i uzależnień. Wojna to jest zaprzeczenie naszego tu i teraz. Nie znam z historii ani jednego dobrego powodu do wojny.

Jesteś pacyfistą?

- Nie stuprocentowym, uważam, że nie wolno milczeć, kiedy cię biją. Wojny rodzą się z braku rozmowy, ignorancji i z tego, że ktoś kiedyś nie wpuścił kogoś do klubu. Myślę, że Hitler parę razy nie został wpuszczony do różnego rodzaju klubów. Źródła wojny rodzą się między ludźmi każdego dnia. Gdyby ich nie było, pewnie nie miałbym pracy, bo podskórnie robię filmy o różnego rodzaju wykluczeniach, agresji i autoagresji, o życiu, które samo się wystawia na śmierć. Człowiek jest niezgłębionym źródłem fascynacji i wstydu.

Czy robienie filmów jest dla ciebie formą wojny z samym sobą lub światem? Wchodzeniem w ryzykowne sytuacje?

- Niezupełnie, bo czym właściwie ryzykuję? Swoim dobrym imieniem? Reputacją? Nie jestem twarzą banku, nie mam nic do stracenia jako artysta. Szkoda mi czasu na nieryzykowanie.

A nie szkoda ci, że "Miasto 44" zostało pominięte na festiwalu w Gdyni? To chyba największy przegrany tej imprezy.

- Usłyszałem chichot historii, kiedy po tych ośmiu latach ciągłych przegranych dowiedziałem się w końcu, kto został powołany na szefa jury w Gdyni.

Film "Miasto44", prod. Akson Studio (fot. Ola Grochowska)

Ryszard Bugajski.

- Reszta może niech będzie milczeniem. Jestem pewnie teraz ostatnią osobą, która powinna oceniać wybory jury, ale tak naprawdę żałuję, że nie doceniono wielu naszych współpracowników. Uważam, że zrobili kapitalną robotę - zdjęcia, montaż, scenografię, kostiumy, fantastyczny soundtrack. Do tego świetny debiut Józka Pawłowskiego, który udźwignął bardzo trudną rolę - nieoczywistego bohatera, antybohatera, ofiary, sprawcy, świadka. Uważam, że wszystkim należą się laury.

Spory wokół "Miasta 44" pewnie szybko nie ucichną, ale wiem, że pracujesz nad kolejnym filmem. Poniekąd również będzie to film historyczny...

- Chcę cofnąć się do lat 90. To fascynujące czasy, w których się wychowałem. Czasy zachwytu i zachłyśnięcia się wolnością. Czasy podróbki i czasy, w których liczyły się tylko teraźniejszość i przyszłość. To dopiero będzie ryzykowny film (śmiech).

Dlaczego?

- Oboje z producentem Piotrkiem Woźniakiem-Starakiem nie mamy nic do stracenia i nie musimy nic nikomu udowadniać, bo już zdążyliśmy to zrobić. Pracuję nad scenariuszem, pomysłów jest mnóstwo. Dużo czytam, rozglądam się. Chcę opowiedzieć o czasach i ludziach, których jeszcze nikt w polskim kinie nie pokazał.

Bohaterami też będą młodzi?

- Tak, ale tym razem chciałbym skupić się na jednym bohaterze, a właściwie bohaterce - Miss Polski. Lata 90. miały w sobie rys szaleństwa. Dobrze pokazał to Martin Scorsese w "Wilku z Wall Street". Nasza "Consuela", bo taki tytuł będzie nosił film, też taka będzie. Opowie o ludziach idących po trupach do celu, owładniętych obsesją sukcesu, ale też pełnych kompleksów wobec świata Zachodu. Chciałbym pokazać moment przemiany, kiedy "my" stajemy się "wami".

Jan Komasa. Jeden z najzdolniejszych i najczęściej nagradzanych filmowców młodego pokolenia. Studiował na Wydziale Reżyserii Łódzkiej Szkoły Filmowej. W 2003 r. nakręcił etiudę "Fajnie, że jesteś", która zdobyła nagrodę na Festiwalu Filmowym w Cannes w sekcji Cinéfondation. W wieku 23 lat wyreżyserował jedną z trzech części filmu "Oda do Radości", wielokrotnie prezentowanego na polskich i zagranicznych festiwalach. Jego "Sala samobójców" stała się filmem kultowym, zdobywając przy tym wiele prestiżowych nagród na polskich i zagranicznych festiwalach. Niedawno do polskich kin trafiło wyreżyserowane przez Komasę "Miasto 44".

Łukasz Knap. Krytyk filmowy, kulturoznawca. Doktorant w Instytucie Kultury Polskiej UW. Publikuje m.in. w "Kinie", "Wysokich Obcasach", "Dwutygodniku", "Tygodniku Powszechnym". Wyróżniony w Konkursie dla Młodych Krytyków Filmowych im. Krzysztofa Mętraka.