
Słyszałem, że namiętnie czytasz polskie serwisy muzyczne.
- ???
No to powiedz: jakie?
- Wiem, że to zdanie zrobi ze mnie niezbyt przyjemną osobę, ale po co sięgać niżej, skoro mogę wyżej?
I dziwisz się, że branża za tobą, delikatnie mówiąc, nie przepada?
- Ja nie robię audycji dla branży, robię je dla ludzi. Nigdy nie nazywałam się dziennikarką alternatywną czy niszową. Kocham popkulturę, która mnie fascynuje. Kocham też emocje. Mam wrażenie, że bez nich jesteś naukowcem, badaczem, który z dystansem sprawdza zgodność nut, długość solówki, czystość dźwięku, jakość nagrania.
A ja mam wrażenie, że zdarza ci się być na antenie czy w wywiadzie ostentacyjnie niezdystansowaną.
- Jakiś przykład?
...
- Posługuję się emocjami, one są dla mnie najważniejsze. Gdyby ich nie było, to nie byłoby żadnych wywiadów. Nie jest tajemnicą, że za wszystkie loty i hotele płacę z mojej kieszeni. Nie dorobiłam się niczego w życiu poza stertą wywiadów, wrażeń i wspomnień. To w wymiarze finansowym nigdy się nie zwróci. Wywiady z dziennikarzem z tak małego kraju jak Polska nie są ustawiane z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, tak planowane są promocje na największych rynkach. Jak masz szczęście, to po miesiącach starań, na tydzień, kilka dni przed rozmową, usłyszysz: Jest dla ciebie kwadrans, chcesz? W takiej sytuacji nie kupisz już biletu do Amsterdamu za 600 zł, ale za 2000. Kiedyś poleciałam na wywiad za 3820 zł, pamiętam. Wywiad taki sobie zresztą. Jeśli nie byłoby to pasją, nie robiłabym tych rzeczy. Ale ja to uwielbiam - muzykę i muzyków, ubóstwiam to coś, co wytwarza się między publicznością i wykonawcą na scenie. Od tego jestem uzależniona. To, że udało się zrobić z tego moje życie, uważam za największy sukces.
Ta niezwykle agresywna reakcja słuchaczy na twoją audycję o Kate Moss sprzed trzech lat musiała być dla ciebie szokująca?
- Z reakcjami na bycie osobą jakoś tam rozpoznawalną, na temat której ludzie mają - często nieprzychylne - zdanie, musiałam się oswajać. Przerobiłam wszystkie fazy, począwszy od tego, co będzie, jak źle wyjdę na zdjęciu ze słuchaczami. Jestem próżną kobietą, więc jest to dla mnie istotne. Nieprzyjemne komentarze musiałam sobie jakoś wytłumaczyć, zracjonalizować. Wtedy mnie nimi zasypano. Po raz pierwszy - i jedyny - w trakcie audycji zamknęłam skrzynkę odbiorczą. A po niej poszłam na wódkę. Na szczęście szybko się okazało, że są i moi wspaniali słuchacze. I że nie jest ich tak mało.
Widziałem, jak zaczepiali cię na Off Festivalu!
- Na Offie robiłam w sobotę czterogodzinną audycję z backstage'u. To miejsce dość dobrze chronione przed niepożądanymi gośćmi i pod koniec audycji zobaczyłam kątem oka, że przy wejściu czeka kilka osób. Oczywiście byłam przekonana, że czekają na jakiegoś muzyka. Mój kolega, który mnie zmieniał na antenie, podszedł do nich, po czym wrócił z triumfalnym uśmiechem, oświadczając: To na ciebie czekają . To przemiłe.
Na OWF było podobnie.
- Te śliczne młode dziewczyny pochodziły do mnie przed koncertem Florence and The Machine, pokazywały swoje piękne wianki i mówiły: To dzięki tobie . I to nie jedna ani dwie, tylko kilkanaście... Po tym wszystkim, po tej całej fali krytyki, długo nie chciałam uwierzyć, że ktoś może podejść i powiedzieć coś miłego, tyle tego mułu się przelało. Ja już sobie to ułożyłam w głowie: ludzie mnie nie znoszą. Do dzisiaj zresztą jawię się ciągle jako osoba kontrowersyjna, wzbudzam skrajne emocje. Musiałam w sobie coś wreszcie otworzyć, żeby zacząć przyjmować milsze komunikaty. Dziś, jak dostaję mejla: Pani Aniu, widziałem Panią, ale nie chciałem przeszkadzać... myślę sobie: Ależ proszę bardzo!
Wydaje mi się, że te nieszczęsne komentarze, agresywne mejle i reakcje uderzały w czulszy punkt, bo tu nie chodziło o literówkę, błąd merytoryczny, ale o gust i muzyczną dojrzałość.
- Mam to szczęście, że obok mnie są wielkie radiowe nazwiska, i to są moje uszy, to są moje oczy, to są moje instancje, do których mogę się zwrócić z pytaniem. Bardzo się uczepiłeś tej audycji, a to było naprawdę dawno temu. Wiele nie pamiętam.
Bo to był przełom.
- To było o tyle przełomowe, że ja od tego momentu przestałam się przejmować. Ta audycja była w środę i to było lato, więc trwał sezon zastępstw. Kolejną audycję miałam w piątek, po tej fali absolutnie beznadziejnej reakcji słuchaczy reprezentujących rzekomo kulturę wysoką. Doszłam do wniosku, że to się już przelało - po prostu byłam pogodzona z tym, że ludzie mnie nie lubią. Więc pomyślałam, że równie dobrze mogę teraz zrobić audycję z myślą przede wszystkim o sobie. Zagrać te piosenki, których słuchałabym teraz w domu. I nie wiem, co się stało, ale dostałam tyle niesamowitych mejli... To był przedziwny tydzień. Taka fala niechęci i taka fala sympatii - oszołamiające. Coś się wtedy zmieniło i ta szala zaczęła się ustalać zupełnie inaczej.
Tańczysz na koncertach?
- Nie stałam się zblazowanym dziennikarzem, jeśli o to ci chodzi. Natomiast, owszem, w
Polsce wstydziłam się tańczyć i bawić wśród ludzi. Jeszcze ktoś zrobi mi głupie zdjęcie - nie daj Boże! Po raz pierwszy od lat poszłam tańczyć pod scenę na tegorocznym OWF.
Na czym?
- Kasabian. Ale średnio mi się podobali. To jest, niestety, problem koncertów, które są na początku trasy, wszystko się jeszcze rozkręca. Poza tym chwilę przed ich koncertami w Leicester czy na Glastonbury czułam, że uczestniczę w czymś nie na 100 proc., że najlepsze przed nimi. Ale poszłam tańczyć, śpiewać, drzeć się i było wspaniale! Przydały się lekcje baletu - dawno nie przeskakałam całego koncertu. Powoli wracam do śpiewającej i tańczącej mnie. Ale rzeczywiście, przez ostatnie lata, tu, w kraju, stałam z boku.
Twój najgorszy wywiad?
- Rozmowa z Alison Goldfrapp z 2010 roku. Kiedy rozmawiałam z nią w Berlinie w 2005 roku, było wspaniale - siedziałyśmy w maleńkiej garderobie, całej wypełnionej tymi iskrzącymi strojami. Czułam się jak w złotych czasach glam rocka, miałam wrażenie, że zaraz wyskoczy gdzieś wymalowany David Bowie. Wtedy zrobiłyśmy naprawdę ciekawą rozmowę, ale później przez kilka lat nie udało się spotkać. Po kilkunastu próbach okazało się, że w grę wchodzi tylko rozmowa telefoniczna. Goldfrapp ma opinię diwy, ale ja też, więc sobie z diwami nieźle radzę. Przynajmniej tak mi się wydawało. A tutaj odpowiadała mi jakimiś bełkotliwymi półsłówkami, co w radiu jest masakrą. Unikała odpowiedzi, była wyraźnie zirytowana. W jedenastej minucie rozmowy, a raczej męczarni, nie wytrzymałam i podziękowałam. Rzucając słuchawką.
Oddzwoniła?
- Oczywiście, że nie. Ale sekundę później pomyślałam sobie: Nie, to się nie może tak skończyć. Serio, pokonała mnie? Bo miała zły humor? Postanowiłam zawalczyć. Napisałam do menedżera, że ten wywiad się nie nadaje, potrzebujemy innego i w tym celu najlepiej byłoby się jednak spotkać. Jakimś cudem udało się ustawić ten wywiad w Londynie chwilę później. Myślę, że przeczytałam wszystko, co zostało opublikowane, nagrane i pokazane w już wtedy ponad 10-letniej karierze duetu Goldfrapp. Przyjechałam obkuta jak na egzamin. Generalnie przed każdym wywiadem żyję życiem mojego rozmówcy przez minimum tydzień. Przyjechałam zabezpieczona w głowie na każdą ewentualność. Wiedziałam, że mnie nie pokona. I jest taki moment tej rozmowy, kiedy ona się śmieje. Kiedy to do mnie dotarło, poczułam się jak na szczycie. To był piękny wywiad. Opowiadała o tym, jak jeździła w polskie Tatry, o swoich najdziwniejszych kreacjach scenicznych - na luzie, z poczuciem humoru.
Trafiłaś na jej lepszy dzień.
- Być może. Ale czułam, że się napracowałam. I to jest to, bo nie lubię łatwych zadań. W warunkach zagranicznych masz 20 minut i do widzenia. Nie ma czasu na zbędne pytanie. To cię uczy niesamowitej dyscypliny, nie możesz stracić ani jednej minuty. Najpiękniejszy jest ten moment, kiedy wchodzi menedżer i mówi, że to już ostatnie pytanie, a twój rozmówca na to: Nie, nie, jeszcze gadamy!
Z Lilly Allen tak miałaś na OWF?
- Nie.
Kolega nie zdążył zrobić wywiadu, bo Gacek 40 minut siedziała .
- (śmiech ) Coś mi się uruchamia w temacie wywiadów. Jestem jak myśliwy, który poluje. Domyślam się, że są osoby, które uważają mnie za niezłą sucz. Ale jestem po to, żeby przywieźć najlepszy dziennikarski materiał.
A solidarność środowiskowa?
- Nikomu nie zrobiłam świństwa. Poza tym takich sytuacji jest niewiele, bo staram się robić rzeczy raczej na wyłączność, żeby być pierwszą.
Jedno mnie dziwi: jak pracę w zamkniętym, ciemnym, niewidocznym dla świata radiowym studio znosi ktoś, kto jest tak aktywnie zaangażowany w modę i kreację siebie?
- Wiesz co, ja to chyba lubię. Uwielbiam, że radio daje ci względną, ale jednak anonimowość. Bardzo nie podoba mi się perspektywa jej utraty. Właściwie to ona mnie przeraża. Prowadzę taki, a nie inny tryb życia, więc przydaje mi się to, że mam jeszcze swobodę.
Myślisz o telewizji? Padły już jakieś propozycje?
- Jeśli, to bardziej w kategorii wyzwania. Uwielbiam, ale czasem kwestionuję kameralny charakter radia. Kiedy jesteś w studiu telewizyjnym i widzisz, ilu ludzi tam pracuje na tę jedną osobę występującą przed kamerą, to coś się uruchamia, coś gra na tej mojej próżnej wewnętrznej nucie. Ten cały wielki, kolorowy, iskrzący świat. To jest coś, co mnie kręci. Bardziej skala przedsięwzięcia niż samo to, że jestem przed kamerą i ludzie na mnie patrzą. To mnie paradoksalnie odrzuca. Ale dopuszczam możliwość, że kiedyś za bardzo się oswoję z tym, co robię. Poza tym przemiłe jest, kiedy ktoś cię poznaję po głosie. Kiedy twoją jedyną wizytówką jest właśnie on. Bez względu na to, jaki on jest (śmiech ).
Jak się odnajdujesz w konstelacji trójkowych gwiazd?
- To jest gromada silnych osobowości, głosów, które mają rozpoznawalne nazwiska, co w dzisiejszych czasach nie jest już normą. Plusem tej sytuacji jest, że każdy ma jednak swoje poletko. Każdy ma swoją wolność, więc mało prawdopodobne, że druga osoba będzie dokładnie taka sama w swojej. To jest prawdziwa mieszanka wybuchowa i Magda Jethon musi się nieźle napracować, by nad nami wszystkimi względnie zapanować.
Z Mannem chyba odnajdujesz się naprawdę nieźle. Jak to się właściwie zaczęło?
- Zaczęliśmy od telewizji. Pracowałam jednorazowo na zastępstwie jako jego wydawca. I już po programie zapytał mnie, kim ja właściwie jestem. Nie byłam wtedy jeszcze antenowa, ale miałam spory dorobek pisarski i to jest coś, czym mogłam się pochwalić. Powiedział: Wiesz, robię taki cykl w TVP Kultura i może mogłabyś coś wprowadzić . Mówię: Pewnie! I tak się testowaliśmy. Ja zakuwałam długie godziny przed każdym nagraniem. Całą noc się uczyłam, licząc na mocny make-up. I później padła propozycja, że powinniśmy coś razem robić na antenie. Pamiętam naszą pierwszą audycję. Byłam tak niesamowicie zmobilizowana, adrenalina trzymała mnie trzy dni i usnęłam po 70 godzinach. Takiego nakręcenia z niczym nie potrafię porównać. A sama audycja to coś jak partia w szachy, w które lubię grać. Oczekiwania na ruch przeciwnika itp. Jest spontanicznie, nic nie jest planowane. Umawiamy się tylko na temat, np. piosenki o kwiatkach. Nigdy nie wiadomo, dokąd nas ta audycja poprowadzi.
Bywały moment, że miałaś wrażenie, że rozmowa zmierza w fatalnym kierunku i kombinowałaś, jak wybrnąć?
- Nie, ale bywało, że mogłam umrzeć ze śmiechu. Kiedyś byliśmy na antenie i w kieszeni kurtki redaktora zaczął dzwonić telefon dźwiękiem bluesowej gitary. O, dzwoni panu telefon . On konsekwentnie i absurdalnie zaprzecza. Telefon nie przestawał dzwonić, ugotowaliśmy się totalnie, jakoś wybrnęliśmy z tej sytuacji i poprowadziliśmy merytorycznie wątek do zapowiedzi piosenki. Już czuliśmy, że opanowaliśmy ten atak śmiechu tylko po to, żeby później odezwał się dźwięk SMS, czyli dzięcioła uderzającego w drzewko. Nie wytrzymaliśmy, w połowie zdania machnęłam, że gramy piosenkę.
Mann, Baron, Kaczkowski A co ty dajesz Trójce?
- (chwila ciszy ) Hm, kurczę, wychodzi na to, że całe serce. Tyle pomysłów, tyle szalonych akcji. Niezapomniany benefis Urszuli Dudziak... Dzień po nim dostałam zapaści w drodze na koncert Fleetwood Mac w Londynie, mój organizm się zbuntował, to był miesiąc szalonej pracy. Ta niezwykła audycja z Malikiem Bendjelloul, reżyserem "Sugar Mana", osobista, wręcz intymna rozmowa z Lou Doillon, poruszający wywiad z Florence Welch Walczyłam o niego dziewięć miesięcy i myślałam, że się nie uda. To był jedyny wywiad dla polskich mediów ery płyty "Ceremonials". Tak, wtedy wiedziałam, że przywiozłam coś naprawdę wartościowego, a mam rzadko takie poczucie. Materiał pokazał artystkę w stanie kompletnego rozpieprzenia życia spełnionym marzeniem. Więc jeśli mnie pytasz o konkret, odpowiem: wywiady! Tak często padało to zdanie: Jedyny polski, pierwszy polski - wszyscy rozmawiali już ze mną, od Arcade Fire po Jacka White'a. Lata temu.
Racja, ale pamiętajmy, że Trójka otwiera wiele drzwi, spośród których spora część dla innych jest zamknięta.
- Jasne, ale nie przesadzaj. To i tak są dziesiątki mejli, negocjacji, znajomości i często porażek. Dzwonisz do menedżera, a pierwsze, o co zapyta, to sprzedaż płyt w Polsce. I co mówisz? Pamiętam, jak walczyłam o The Kills. Tam nieustannie padało to cholerne pytanie. I kiedy się udało, przywiozłam ponad 40-minutowy wywiad dla Trójki. Chcieliśmy - i ja, i oni - nadrobić wszystkie te lata czekania. Wypalili w trakcie rozmowy trzy paczki papierosów. Nawet najwięksi fani podobno jeszcze się czegoś o nich dowiedzieli.
Jak się żyje między Paryżem, Nowym Jorkiem i Warszawą?
- Znowu się pewnie podkładam, ale dla mnie moje życie nie ma granic, moje życie ma przystanki. Ja się niespecjalnie czuję stąd. Bardzo dużo czasu
spędzam za granicą. Większość moich przyjaciół nie jest z Polski. Czasem jest przystanek o nazwie Warszawa, czasem Londyn, a czasem Nowy Jork. Wszędzie czuję się jak u siebie.
Owszem, podkładasz się.
- Tak sobie ułożyłam to moje życie, że odcięłam się od rzeczywistości. Ona mnie w jakimś stopniu dotyka, ale nie tak znacznym jak resztę. Najbliższe mi osoby to jednak artyści, te niebieskie ptaki, które normy społeczne mają trochę w nosie. Pamiętam, że kiedyś chłopak mojego przyjaciela zdziwił się moimi problemami . Nie mogłam polecieć do Paryża, bo był koncert Beyoncé na Narodowym. Ale naprawdę ciężko pracuję, żeby moje życie składało się właśnie z takich problemów. Punkt wyjścia miałam taki jak większość: klasa średnia, porządni rodzice, porządny dom. Nic nie wskazywało na to, że to będzie artystyczne, szalone życie.
Można się odkleić do końca. Ale wtedy już się chyba nie jest dziennikarzem.
- To nie jest tak, że nie wiem, po ile jest chleb. Odcięłam się jednak od prozy życia. Nie dotyczą mnie kredyty, żadne umowy. Mnie to nie interesuje. Nie mam samochodu. Nie mam wielu rzeczy. Żyję w moim świecie samolotów, koncertów, muzeów, butików. Jeśli ktoś to nazwie oderwaniem od rzeczywistości, niech tak będzie, ale nikt mi nie zarzuci, że to jest nieprawdziwe.
I mam taką nadzieję, że jeśli coś wychodzi głęboko z ciebie, to się broni. Po prostu. Wyczujesz fałsz na scenie, wyczujesz fałsz w dziennikarstwie. Tak to działa.
I mówią, że rock'n'roll umarł...
-
Baw się ostro i pracuj ostro. Mam to przedziwne przekonanie, że po tym, co jest tu i teraz, właściwie nie ma już nic. Nie odczuwam zniechęcenia, zmęczenia, nie targają mną nihilistyczne stany rozpaczy, bólu i smutku. Szkoda mi czasu, szkoda mi życia. Chcę to życie przeżyć totalnie. Mam w sobie niewiarygodną wprost siłę do wyciskania z niego wszystkiego.
Przyjaźnie z artystami, imprezy, Paryże i Szanghaje - funkcjonujesz w tym wszystkim jako dziennikarka. A może wchodzisz w środowisko z kompleksem? Aspirujesz?
- Nigdy tak o tym nie myślałam, nigdy się tak nie czułam.
Twoje początki w Trójce? Podobno trochę taki american dream.
- American dream, owszem, ale jeśli założymy, że jego bazą była praca, praca i jeszcze raz praca.
Darmowy staż?
- To nie miało wtedy znaczenia. Nigdy nie prosiliśmy o pieniądze. Wcale nie dlatego, że byliśmy bogaci. Wystarczyło, że to był świetny czas dla polskiej muzyki alternatywnej. Nie tylko działała prężnie Sissy Records, ale w ogóle niezwykle dużo się działo. Było mnóstwo pracy, potrzeba było dodatkowych rąk. A jak się zaczęło? Dość bajkowo.
To był piątek, piękna pogoda, wrzesień, mieszkałam w Warszawie od trzech tygodni. Poszłam na spacer z kolegą zobaczyć, gdzie jest budynek na Myśliwieckiej, z którego nadawało radio namiętnie słuchane przeze mnie w czasach licealnych, a nawet wcześniej. Spotkałam Pawła Kostrzewę, który akurat wychodził głównym wejściem, bo były prace na parkingu. Powiedzieliśmy, że słuchamy jego audycji, że chcemy być blisko muzyki, że to nas kręci. W ogóle nie padło, że chcemy być dziennikarzami muzycznymi. Powiedział: Przyjdźcie we wtorek . I tak jesteśmy od tamtego wtorku aż do dzisiaj - ja i mój kolega. Nie zrozum mnie źle, ale chciałabym, żeby w tej historii nie zgubiło się coś ważnego. To nie jest tak, że nam się po prostu udało. Ale jest coś takiego w życiu, że raz ma się szczęście, tak po prostu. Jednak musieliśmy się w jakiś sposób odezwać, coś musieliśmy takiego powiedzieć, że nas zaprosił do radia. I coś musiałam udowadniać każdego dnia, że zostałam. Gadanie, że poszczęściło się mnie, a tysiącom studentów dziennikarstwa już nie, bo mieli pecha, byłoby dla mnie krzywdzące.
Łatwo nie było?
- Na pewno nie czułam nigdy, że testowana jest moja wrażliwość albo odporność. Jeśli już, to pracowitość. Przez 10 lat nie byłam na wakacjach. Przez pierwszych kilka lat nie istniały dłuższe wyjazdy na święta. Dyspozycyjność była stuprocentowa.
Od początku pracowaliśmy pięć-sześć dni w tygodniu. Pamiętam, że internet nie był tak powszechny, więc chodziło się do biblioteki robić materiały. Poświęciłam tej pracy całe studenckie życie. Jednocześnie wkręcając się w tzw. życie rockandrollowe. Tak długo działała magia rzeczy nowych, każdego dnia działo się coś wyjątkowego. Ale tak to już jest, kiedy jesteś jeszcze dzieciakiem, kiedy poznajesz muzyka, którego uwielbiasz, i słuchasz jego płyty na trzy miesiące przed premierą. Później przyszedł pierwszy backstage, pierwsze sytuacje prywatne... O, ten wokalista wie, jak mam na imię! Pewnie, że zdarzały się sytuacje, kiedy lały mi się łzy po policzkach ze zmęczenia, ale popłaczesz i zapieprzasz dalej. Do dzisiaj tak jest. Nie ma to tamto, przerobiłam i kroplówki, i groźby oraz prośby ze strony lekarzy. Mój wybór.
Dalej do Trójki przychodzą młodzi?
- Jasne, są młodzi ludzie, ale znamienne jest to, że ja i Bartek jesteśmy w radiu do dzisiaj. To o czymś świadczy, o tym, że zostawiliśmy na Myśliwieckiej całe nasze życie. On Trójmiasto, ja Śląsk, i razem gonimy marzenia. Nie ma co ukrywać: Trójka jest miejscem zamkniętym dla ludzi młodych, ponieważ bazuje na pewnej klasie, mądrości, wrażliwości, wyważeniu, to są przymioty utożsamiane z wiekiem, doświadczeniem.
Nie wierzę, że dzisiaj nie ma podobnie zaangażowanych młodych ludzi. Wydaje mi się, że środowisko jest dużo szczelniej zamknięte.
- Szukałam asystentów. Wiele z nich było przemiłymi, fajnymi ludźmi, ale nikt nie miał nawet ułamka tego zaangażowania, jakie miałam ja. Nie o to chodzi, że byli leniwi czy im się nie chciało. To nie było po prostu to. Widzę to od razu. Jak ktoś był bardzo pracowity, to za mało się znał na muzyce, jak ktoś się znał na muzyce, to był za mało dyspozycyjny. Brakowało w miarę pełnego pakietu.
Ależ nie odpuszczałaś temu Mannowi z tym "Kasabian".
- Never complain, never explain - jak mawia pewna supermodelka. Bez komentarza.
Anna Gacek. Dziennikarka muzyczna i prezenterka Programu Trzeciego Polskiego Radia. We wtorkowe popołudnia wspólnie z Wojciechem Mannem przekomarza się (ku uciesze słuchaczy) w "W Tonacji Trójki". Za mikrofonem pojawia się także w niedzielną noc, gdy między 2:00 a 6:00 zaprasza nas do swojego muzycznego "Atelier". Kilka godzin wcześniej możemy ją usłyszeć w "Historii pewnej płyty", kiedy wspólnie z Tomaszem Żądą prezentuje nam od kuchni klasyczne albumy polskiej fonografii. Publikowała m.in. w "Machinie", "Teraz Rock" i "Zwierciadle". Od niedawna jest stałą felietonistką magazynu "LOGO". Kocha modę, Kate Moss i wywiady, których na koncie ma setki.
Damian Piwowarczyk. Rzadziej dziennikarz, częściej media-worker. Zaczynał w lubelskim oddziale PAP, teraz współtworzy Kultura.gazeta.pl. Od kilku lat marzy mu się dom na Suwalszczyźnie, która jest jedynym miejscem na ziemi, gdzie potrafi jeszcze odpocząć. Nałogowo krąży po antykwariatach, co jest dość zgubne, bo nie umie się targować.