
- Najspokojniej jest każdego wieczoru, kiedy ostatni turyści zejdą po zachodzie słońca. Jeśli pada deszcz, na górze słychać tylko krople i wiatr - opowiada Piotr Krzaczkowski, kierownik Obserwatorium Wysokogórskiego na Śnieżce, miłośnik gór, fotograf, kronikarz. Choć kierownicze stanowisko piastuje od 2009 roku, to z samą górą zna się od dziecka. Pierwsze wejście, jeszcze jako ośmiolatek, pamięta jak przez mgłę. Dosłownie. Królowa Karkonoszy pokazała się bowiem od najbardziej typowej, chmurnej strony. Taką ją też uchwycił i uwiecznił na okładce swojej antologii reportaży "Źle urodzone" Filip Springer. Ale kiedy ja umawiam się z Piotrem na spotkanie, żar leje się z nieba. W sezonie trudno tu o samotność. Śnieżka - często zimna, sroga, mglista i wietrzna, magnetyzuje rzesze turystów. Przyciągała na długo przed tym, nim taki sposób rekreacji stał się powszechny.
Dzięki zapisom w księgach wiemy, że w 1786 roku wspięło się tu co najmniej 230 osób, 15 lat później wpis pozostawiło aż 551 turystów i pielgrzymów, którzy zdobywali szczyt, by pomodlić się w kaplicy św. Wawrzyńca - patrona ratowników GOPR i przewodników sudeckich, a także ubogich, piekarzy i bibliotekarzy. Sam patron kapliczki zmarł śmiercią męczeńską na rozżarzonej kracie. Dziś strzec ma przed pożarami. Raz do roku podobno schodzi też do czyśćca, by wybawić jedną duszę. Obecnie również raz do roku, 10 sierpnia, pielgrzymi wspinają się z dołu na szczyt po rozpalonych przez słońce kamieniach, by uczestniczyć w uroczystym wawrzyńcowym nabożeństwie.
Królestwo paradoksów
Oprócz Wawrzyńca na szczycie wspomina się jeszcze jednego świętego, patrona żeglarzy, nieustraszonego Elma. Tak właściwie to nie samą postać, lecz jej ognie, jedno z tych wyjątkowych zjawisk meteorologicznych, jakie można zaobserwować na Śnieżce. Niestety, jak mówi mi Piotr, są to widoki najczęściej zarezerwowane dla pracowników obserwatorium. Mimo że mój rozmówca jest dość skwapliwym portrecistą Śnieżki, samych ogni nie udało mu się zatrzymać w kadrze. - Wszystko przez to, że można je zobaczyć w nocy, tuż przed burzą lub podczas niej, a światło, jakie dają, jest mało intensywne - opowiada Piotr. Błędne ognie pojawiają się także za dnia, jednak wówczas potrafią być jeszcze mniej widoczne. Można za to usłyszeć charakterystyczne syczenie. Czym właściwie są? - To elektrometeory polegające na szeregu mniej lub bardziej intensywnych wyładowań wokół wystających ponad otoczenie przedmiotów. U nas mogą to być maszty odgromników, krzyż na kapliczce albo wystawiona do góry ręka, przy czym tego ostatniego zdecydowanie nie polecam, może zakończyć się tragicznie! - przestrzega mój rozmówca. Dodaje jeszcze, że wyładowania - niewielkie, dochodzące do kilku lub kilkunastu centymetrów - tworzą łuny, a pojawienie się ogni zwiastują włosy stające dęba. - Jeśli zobaczymy takie oznaki w swoim otoczeniu, zdecydowanie radzę się schować, bo Elmy mogą zakończyć się uderzeniem pioruna - ostrzega Piotr.
Co jeszcze można wypatrzyć na Śnieżce? Na przykład słupy świetlne, choć to raczej zjawisko nizinne, bo wymaga pełnego zastoju powietrza przy niskiej temperaturze. Mój rozmówca zaobserwował je zaledwie dwa razy. - Zarezerwowanymi dla górskiej części Karkonoszy, zwłaszcza dla Śnieżki, zjawiskami są Gloria i Widmo Brockenu. Pierwsze to tęczowa aureola dokoła naszego cienia rzucanego na chmurę. Drugie to tenże cień obserwatora na chmurze, tylko powiększony - wylicza. Wspomina też o z orzach polarnych - to może dziwić, o ile nie uświadomimy sobie, że Śnieżka jest prawdziwą górą paradoksów. Wygląda jak wulkan, na którego skraju wylądowało UFO, ale to wszystko ułuda. Mimo specyficznego kształtu Śnieżka nigdy wulkanem nie była. Z jednej strony to granit, który został wypiętrzony w tym samym czasie, w którym zderzające się płyty tektoniczne wypchnęły w górę Alpy, z drugiej Śnieżka oprószona jest hornfelsami, czyli skałami metamorficznymi. Swą szarą, skalną surowością wyraźnie odcina się od zielonego otoczenia karkonoskich grzbietów. Klimat jest iście podbiegunowy, a roślinność, mimo niskiej wysokości bezwzględnej, alpejska. Działa tu poczta, jest też wyciąg linowy, ale nie ma schroniska. Owszem, wiele lat temu stało, ale dziś, jeśli ktoś szuka dachu nad głową, musi zejść niżej - choćby do Śląskiego Domu, czuwającego nad Kotłem Łomniczki. Śnieżka zaś, mimo turystycznego oblężenia, jest przede wszystkim królestwem meteorologów.
Niezmiernie trudne początki
- Chyba najważniejszą ciekawostką jest to, że na Śnieżce obserwacje meteorologiczne prowadzi się nieprzerwanie od 1880 roku. Rozpoczęto jeszcze wcześniej, jednak badania nie zachowały się do naszych czasów. W Polsce są oczywiście miejsca, gdzie obserwacje prowadzone były dłużej, niemniej jest to jedyne obserwatorium wysokogórskie o takim ciągu pomiarowym - opowiada Krzaczkowski. Ciekawie przedstawia się również historia powstania starego obserwatorium z 1900 roku. A to dlatego, że całość konstrukcji wzniesiono w jednym sezonie letnim, materiały zaś zostały wniesione na plecach z Równi pod Śnieżką. Nie było w tym okresie żadnej drogi dojazdowej na szczyt. W tamtych czasach nikt nie mógł się tu obyć bez tragarzy.
Istniały dwa niezależne zespoły. Pierwszy zespół ze Śląska nosił głównie opał i materiał budowlany od czeskiego schroniska Obri bouda. Druga z tras wiodła z Wielkiej Upy grzbietem poprzez Ružohorke. Na drewnianych specjalnie przygotowanych nosidłach zaopatrywano schronisko we wszystkie niezbędne produkty od zaopatrzenia kuchni oraz baru po opał i materiały budowlane. Średnia waga sięgała 100 kg (Największe ładunki dochodziły do 165 kilogramów), taki ładunek wnoszony był w ciągu pięciu godzin. Na górze czekała księgowa, która wszystko skrzętnie ważyła na specjalnej wadze - odnotował na stronie internetowej poświęconej Śnieżce Piotr Krzaczkowski. Mało tego, dotarł do informacji, kim byli ówcześni siłacze. Tragarze pochodzili najczęściej z rodu Hoferów zamieszkującego XVII-wieczną osadę Boudy Hoferów, od 1945 roku nazywającej się Portášky. Pracowali do końca lat 50. Wówczas zajęcia pozbawił ich wyciąg. Helmut Hofer prowadzi teraz firmę transportową, natomiast Walter to właściciel wyciągów narciarskich w Wielkiej Upie.
- Myślę, że ważne jest też to, co działo się tu tuż po wojnie, kiedy to ważyły się losy przynależności Śnieżki. Pierwsi byli tutaj Czesi, a polska władza nie była zainteresowana tym, co działo się na szczycie - opowiada mi Piotr. To kolejny paradoks, współczesne obserwatorium powstało bowiem na zlecenie PRL- owskiej władzy, projekt był odważny i ponadczasowy, a architekt wybrany nieprzypadkowo. Gdy jednak sięgniemy po wspomniane już "Źle urodzone", reportaże Filipa Springera, dowiemy się, że historia powstawania nowego budynku jest trudna. Od momentu, gdy na biurko działającego we Wrocławiu architekta Witolda Lipińskiego trafia zlecenie zaprojektowania obserwatorium, do chwili rozpoczęcia pierwszych prac budowlanych minęły cztery lata. Projekt od początku budził kontrowersje.
Latający talerz na szczycie wulkanu
Słynne, balansujące na granicy śmiałych wizji rodem z science fiction i kiczu UFO rozpalało wyobraźnię niemal każdego dzieciaka, który podchodził na najwyższy szczyt Karkonoszy. Wbrew pozorom kształtem budynek nawiązuje przede wszystkim do formacji skalnych. Tak wynika z wypowiedzi Lipińskiego udzielonej "Rocznikowi Jeleniogórskiemu" z 1974 roku: "Zasugerowały mnie charakterystyczne dla Karkonoszy grupy skalne uformowane erozją. Ze spiętrzeń eliptycznych głazów zapożyczyłem przyszły kształt obiektu. W grę wchodził też aspekt aerodynamiczny, dominujący przy konstrukcji samolotów" .
Przygotowania rozpoczęto w 1964 roku. Najpierw trzeba było wybudować drogę. Następnie pojawiły się problemy związane z nieprawidłowościami w dokumentacji, potem braki kadrowe i transportowe. "Budowa samego obserwatorium zaczyna się dopiero w 1967 roku. Problemem jest wszystko - dobór ludzi, którzy nie chcą pracować w trudnych warunkach (ci, co chcą, nie bardzo się do tego nadają, bo niewiele umieją, ci, co umieją, uciekają z budowy po kilku dniach); miejsce, w którym mogliby spać; pogoda, która na Śnieżce nikomu nie ułatwia życia (...), prace co chwila są przerywane, bo przy wietrze wiejącym z prędkością stu kilometrów na godzinę nie da się oddychać. Gdy udaje się zamknąć pierwszy spodek i wznieść kolejne, drgania konstrukcji, których przyczyną są podmuchy wiatru, powodują samoczynne otwieranie się okien".
Gdy stoi się na szczycie w pełnym, lipcowym słońcu w tłumie turystów, trudno uwierzyć, że budowa czegokolwiek na szczycie Śnieżki może być takim wyzwaniem. Dopiero katastrofa z 2009 roku, kiedy to podłoga najwyższego z talerzy, miejsca, w którym meteorolodzy prowadzą swe obserwacje, oberwała się i runęła w dół, przypomniała, że tu nie ma żartów, jak też miejsca na niedoróbki. Tymczasem jak wynika z wypowiedzi współpracownika Lipińskiego, architekta Waldemara Wawrzyniaka, cudem jest już sam fakt, że obserwatorium przetrwało tyle lat. Materiały budowlane nie trzymały żadnych parametrów. Jednak są tu ludzie, którym przyszło korzystać z tych budynków codziennie, niezależnie od pogody. Piotr Krzaczkowski, gdy pytam go o to, jak często opuszcza stanowisko pracy, traktuje moje pytanie bardzo dosłownie i mówi "nigdy". Oczywiście nie siedzi na Śnieżce przez cały czas. Zdarzają mu się podróże służbowe, a niekiedy także wakacje.
Najlepsze biuro na świecie?
Jeśli wejdziecie na szczyt, staniecie plecami do kapliczki, a twarzą do obserwatorium Lipińskiego - biuro i pokój mojego rozmówcy znajdziecie pośrodku średniego talerza. Kiedy odwrócicie się tak, by obejrzeć całą panoramę, jaka roztacza się z tego miejsca, zrozumiecie, dlaczego niektórzy, mimo trudnych warunków pogodowych, nie narzekają na to, że przyszło im tu działać.
- Obserwatorium Meteorologiczne na Śnieżce należące do IMGW PIB jest specyficzne, ale ze względu na lokalizację. Sposób pracy nie odbiega tu od tego w innych placówkach. Oczywiście mówimy o chwilach, gdy za oknem świeci słońce i mamy piękną pogodę - wyjaśnia Piotr. Wszystko zmienia się wraz z pogarszaniem warunków atmosferycznych. - Gdy zaczyna wiać, przybywa śniegu, robi się oblodzenie, wtedy nie tylko sama praca, ale dotarcie do niej staje się ekstremalnie trudne. Pamiętam sytuację, kiedy z górnej stacji wyciągu na Kopę szedłem pięć godzin. Normalnie tę odległość można pokonać w 30 minut - wspomina Krzaczkowski. On sam, jako kierownik, dzieli swój czas między wizyty na szczycie a pracę administracyjną, której część wykonywana jest na dole.
Kiedy rozmawiamy, temat reportażu Springera powraca. Piotr ma mieszane uczucia. - Dziwi mnie, że o ile w innych tekstach starał się zobaczyć dwie strony medalu, spojrzeć na temat od strony zarówno twórców, jak i użytkowników, o tyle w przypadku Śnieżki jest tylko rozmowa ze współarchitektem. W tekście brakuje bezstronności, próby skonfrontowania samej historii o architekcie i budynku z tym, jak się z niego korzysta obecnie.
Może to dlatego, że tamten artykuł poświęcony jest przede wszystkim samemu Lipińskiemu i powodom, dla których myślał o architekturze w taki, a nie inny sposób? Krzaczkowski wie jedno, niezależnie od tego, jak wyglądałoby obserwatorium, on chciał związać z nim swoją zawodową przyszłość. Kiedy wchodził tu po raz pierwszy, nie wiedział jeszcze, że zostanie kierownikiem, ale dziś wspomina, że samo miejsce przyciągało go. - Kończąc studia, wiedziałem jedno: jako chemik nie chcę pracować w wielkim przemyśle. Moją pasją zawsze były góry. Jak się okazało, oba wątki można połączyć w jedno za sprawą wolnego etatu w obserwatorium. To było w 1991 roku, czyli niezły kawał czasu temu.
Śnieżka budzi pasję
Od tamtego momentu wśród licznych zainteresowań mojego rozmówcy pojawiła się także fotografia. To z jej powodu założył najpierw stronę internetową, a następnie lubiany przez użytkowników fanpage , na którym regularnie pojawiają się przepiękne górskie pejzaże, nie zawsze też z samą Śnieżką w roli głównej.
Internauci lubią dzielić się tymi zdjęciami, czasem podsyłają własne, czasem udostępniają te wrzucane przez Piotra. Zdarza się, że ktoś z facebookowiczów podeśle jakąś archiwalną pocztówkę albo podzieli się anegdotą z przeszłości. Piotr dzięki swojej pracy ma możliwość dokumentowania gór w różnych nietypowych sytuacjach. Mimo że zdarza mu się kursować między leżącym u stóp Karpaczem a znajdującym się około 1000 metrów wyżej szczytem wielokrotnie, przyznaje, że rzadko korzysta z pomocy kolejki linowej. - Jeżeli tylko nie mam napiętego harmonogramu, wybieram któryś ze szlaków. Staram się nie wpaść w monotonię, zatem raz jest to moja ulubiona Dolina Łomniczki. Jeśli mam wejść na szybko, to idę przez Biały Jar. Gdy mam więcej czasu, decyduję się na Sowią Dolinę lub Samotnię z drugiej strony. Czasami podchodzę przez Słonecznik. Zima to oddzielny temat, narty skitourowe dają mi zdecydowanie więcej możliwości zależnych od warunków. Bardzo urocze są również szlaki po czeskiej stronie, mało uczęszczane nawet w środku sezonu - zdradza.
Pytam Piotra, czy był na posterunku, gdy wydarzyła się katastrofa. Wyjaśnia, że właściwie nie stało się to w jednym momencie. - Wszystko działo się stopniowo na przestrzeni kilku dni. Nie przebywałem wtedy na stałe w budynku z uwagi na to, iż wiele spraw trzeba było nadzorować z miejsca, gdzie była większa mobilność. W tym okresie panowały w górach silne wiatry i opady śniegu. Dotarcie na Śnieżkę było utrudnione. Wyciągi nieczynne. Dojazd niemożliwy - wspomina. Wtedy też zaczęły się ważyć dalsze losy całego obiektu. Szczęśliwie UFO nie podzieliło losów poprzedniego obserwatorium, które po latach w służbie meteorologom najpierw zaczęło pękać, by skończyć w stanie niepozwalającym na odbudowę. Znany jest przypadek czeskiego schroniska, które poległo w konfrontacji z ekstremalnymi warunkami pogodowymi i w 2004 roku zostało rozebrane, a następnie przez kilka miesięcy transportowane śmigłowcem na dół w paczkach.
UFO ocalało. Najwyższy talerz został odbudowany. W pomieszczeniach restauracyjnych królują gofry, lody i piwo. Własny prowiant zjemy, opierając się plecami o budynek kapliczki, która, owszem, jest najstarszą barokową kapliczką w Polsce, ale z zewnątrz trudno to docenić. Cień znajdziemy pod zabytkową kamienną wieżą. U Czechów, w nowym pocztowym pawilonie, można spałaszować Párki v rohliku, popijając Kofolą i wieńcząc posiłek lizátkiem albo inną cukrovinką. W górnej stacji prowadzącej z czeskiego Pecu pod Snežkou kolejki gondolowej wbijemy sobie do książeczki pamiątkowe Kulaté razitko, okrągłą pieczątkę, świadectwo, że zdobyliśmy najwyższy szczyt Czech. Tu także serwowane są ciepłe posiłki, panuje rejwach. Jedne grupy wysypują się z wagoników, następne wsiadają. Ci, którzy nie chcą się przemęczać, idą na piechotę okrężną drogą wokół szczytu. Prawdziwi zdobywcy wybierają ten stromy szlak wychodzący spod Śląskiego Domu. Granica przez setki lat dzieląca kraje dziś ma funkcję raczej symboliczną. Z Polski do Republiki Czeskiej przeskakuje się beztrosko. Na szlaku miesza się niemiecki, ale i włoski czy francuski. Gdzieniegdzie minąć można brytyjskie rodziny. Przed nocą, jak wspomina Piotr, szczyt Śnieżki pustoszeje. Pracownicy mogą zostać sam na sam ze swoimi myślami, badaniami i oszałamiającymi widokami. No, chyba że jest mgła.
- Największego wyciszenia można doświadczyć w listopadzie i marcu. Śnieżka jest wtedy magicznym miejscem odwiedzanym tygodniowo przez raptem kilka osób. To musi brzmieć dziwnie dla kogoś, kto w szczycie sezonu nie może wyminąć tłumów turystów - w okresie wakacyjnym na szczycie może być po kilka tysięcy osób dziennie - mówi Piotr. Pytam na koniec, kiedy jest najpiękniej. Pan kierownik najbardziej lubi zimę, kiedy szadź przykrywa cały świat, a budynki otulone są szczelną warstwą śniegu, ale, jak dodaje za chwilę, tu bywa cudownie w każdym momencie, o każdej porze roku. - To wszystko zależy od tego, co zechce nam pokazać Śnieżka!
Dominika Węcławek. Dziennikarka kulturalno-popularna, scenarzystka komiksowa, matka dzieciom: córce i synowi, i czasopismu "Bachor". Jednym słowem: robot. Sen zastępuje muzyką, robi hipsterskie foty.