
Z Polski 27-letnia Sara Shalam przywozi w walizce pierogi i kabanosy - raz, że w Izraelu nie uświadczysz ich w tak dobrej jakości, a dwa, że to jednak smaki domu. Przywozi też słoiki pełne smakołyków od babci - tej samej, która przez lata milczała o swojej przeszłości, przerywała wpół rozpoczęte zdania, skarżąc się na krótką pamięć. A potem ze zdziwieniem obserwowała córkę, matkę Sary, gdy ta z uporem przeglądała teczki z domowego archiwum, aż wreszcie dotarła do dokumentów, które zmieniły życie całej rodziny: babcia okazała się Żydówką.
14-letnia wówczas Sara towarzyszyła mamie, gdy ta zdecydowała się na radykalny remont w ich dotychczasowym życiu. Poszła z nią do gminy żydowskiej, przedstawiła się rabinowi, włączyła w działalność organizacji młodzieżowej.
Zaczęła interesować się tą nową tożsamością, która nagle spadła jej jak z nieba. A i niebo razem z nią: oto katolicka, niepraktykująca, żeńska część rodziny Sary zdecydowała się na wybór nowej, żydowskiej tożsamości, z religijną wartością włącznie. Razem z mamą zdecydowały się na apostazję i przeszły konwersję w synagodze reformowanej. Babcia-Żydówka cieszy się z wyboru córki i wnuczki, ale na „powrót do korzeni” się nie zdecydowała.
Sara Shalam (fot. Karolina Przewrocka)
Ile Żyda jest w Żydzie
Na Taglit, program organizacji wysyłającej żydowską młodzież na obozy edukacyjne do Izraela, Sara trafiła cztery lata później. Na pierwszy rzut oka Izrael wydawał jej się gościnnym rajem. Przyjedźcie tu na stałe, mówili organizatorzy, Izrael to wasz prawdziwy dom. Na początek dostaniecie pieniądze i darmowy kurs hebrajskiego. Niczego wam nie zabraknie. Nie było przykrych historii o niekończącym się konflikcie izraelsko-palestyńskim, o pełnej poświęceń, obowiązkowej służbie wojskowej, o murze, który dzieli ziemię na pół.
A jednak Sara, ambitna dziewczyna z kieleckiej rodziny prawników, miała inne plany. Skończyła w Polsce prawo z wyróżnieniem, a po złożeniu egzaminów na aplikację przyjechała do Izraela na roczne stypendium. Po trzech miesiącach poznała Sefiego, swojego przyszłego męża. Argument miłości przeważył nad pozostałymi i Sara zdecydowała, że po zakończeniu stypendium zostanie w Izraelu.
- Na to, że mam żydowskie pochodzenie, zdobyłam wcześniej dokumenty - nie było więc przeszkód, bym formalnie dokonała aliji, imigracji na stałe do Izraela - opowiada Sara. - Zabrakło jednego - oficjalnego potwierdzenia od władz polskich, że jestem Żydówką. Zdziwiłam się, że w Izraelu się czegoś takiego wymaga - przecież dziś żaden demokratyczny kraj nie wydaje takich zaświadczeń. Okazało się, że nawet mimo konwersji moje pochodzenie z rodziny mieszanej budzi tu wątpliwości. Sprawdzanie, ile procent Żydówki jest we mnie, trwało w sumie pół roku - wspomina Sara.
Sara Shalam modli się przy Ścianie Płaczu (fot. archiwum prywatne)
Doświadczenie „niepełnego żydostwa”, jego odmierzanie i ważenie tak bardzo Sarę zmęczyło, że pękł w niej początkowy zachwyt wobec nowo potwierdzonej tożsamości. W Polsce starała się trzymać koszer, regularnie chodziła do synagogi, pilnowała nowo obranej, wyróżniającej ją ścieżki. Gdy w Izraelu wreszcie dostała upragnione dokumenty - obywatelstwo i paszport - stwierdziła, że nie musi już nikomu niczego udowadniać. Dziś, podobnie jak w Polsce w katolickiej rodzinie, jeździ z mężem do rodziny na świąteczne spotkania. I podobnie jak w kraju urodzenia mówi o sobie: wierząca niepraktykująca.
Sara i Sefi pobierają się na raty: za sobą mają już ślub cywilny w Polsce, przed nimi - przesunięty z powodu ubiegłorocznej wojny ślub wedle tradycji judaizmu reformowanego. Najbardziej z obrotu spraw cieszy się babcia. Modli się za nich, płacze, gdy przyjeżdżają w odwiedziny. Bierze wtedy Sefiego za rękę i przez łzy opowiada po polsku, co przeżyła za okupacji. Sefi jeszcze nic nie rozumie, ale wzrusza się razem z nią. A Sara czuje, że zamiast dwóch domów, polskiego i izraelskiego, ma teraz jeden. Ponad granicami.
Sara z mężem Sefim Shalam (fot. archiwum prywatne)
Męski problem
W grupie młodych polskich Żydów, którzy na stałe emigrują do Izraela, z jakiegoś powodu o mężczyznę niełatwo. Przeważają kobiety, w większości szczęśliwe, bo w Izraelu odnalazły drugą połówkę. - Zrobiono kiedyś badania, z których wynika, że ci, którzy nie odnajdą tu pary w ciągu pierwszego roku pobytu, wracają do swoich krajów. Jest w tym jakaś logika - mówi Sara. Pół roku finansowego wsparcia przez państwo mija szybko, a razem z nim złudzenie raju, które roztaczają przed nastolatkami zorganizowane wycieczki. Szybko okazuje się, że Izrael to normalny kraj, w którym trzeba się utrzymać, znaleźć pracę, a bez dobrej znajomości języka i finansowej pomocy ze strony bliskich to naprawdę trudne. - Przed pracą kelnerki uchroniły mnie oszczędności i wsparcie męża, dzięki któremu spokojnie przygotowuję się teraz do egzaminu adwokackiego i szlifuję branżowy hebrajski. Nie każdy ma to szczęście. I o ile kobiecie łatwiej pogodzić się z tym, że przez pierwszy okres utrzymuje ją chłopak, o tyle trudniej chłopakowi pogodzić się z myślą, że żyje na koszt swojej dziewczyny - tłumaczy Sara.
Ale z Maćkiem Hufem było inaczej. Do Izraela z Bielawy koło Dzierżoniowa przyjechał w 1999 roku, zaraz po maturze, na fali fascynacji, którą wzbudziły w nim młodzieżowe obozy w Izraelu. I może dzięki temu, że o obywatelstwo i paszport ubiegał się jeszcze w Polsce przez Sochnut - żydowską agencję organizującą chętnym aliję - udało mu się uniknąć rozczarowań z historii Sary. W Izraelu Maciek zaczął od kursu hebrajskiego, potem zapisał się na uniwersytet w Hajfie. Kilka lat później na rynek pracy wkraczał na równi z innymi, z płynną znajomością języka i kraju.
Maciek Huf, w tle ulice Tel Awiwu (fot. Karolina Przewrocka)
Żydowski pierwiastek w rodzinę Hufów wniósł dziadek Maćka ze strony ojca. I nigdy nie było to tajemnicą, choć cała jego rodzina jest ochrzczona. - Nigdy nie chodziliśmy ani do kościoła, ani do synagogi. Gdy byliśmy z bratem mali, rodzice wysłali nas na kolonie do Śródborowa, dla dzieci z żydowskich rodzin. Ostatecznie to my przynieśliśmy żydowską tradycję do domu - śmieje się Maciek. Do korzeni powrócił też ojciec Maćka, który dziś aktywnie działa w lokalnych organizacjach żydowskich. Z tego, że Maciek zdecydował się na aliję, jego rodzice są dumni, choć utrzymywanie kontaktu z synem, który przebywa tak daleko od domu, nie jest dla nich łatwe.
Nie zdziwił się, gdy pewnego dnia otrzymał wiadomość, że właśnie powołano go do wojska. W burzliwym momencie: Maciek właśnie się zakochał - w Polce, swojej koleżance z Bielawy. Wzięli szybki ślub. Sześć dni po nim Maciek był już w armii. Służył dwa lata. Małżeństwo nie przetrwało, ale Maciek zachowuje w pamięci z tego okresu dobre wspomnienia. Teraz skupia się na pracy: skończył studium z zakresu postprodukcji filmowej, od niedawna pracuje jako freelancer - operator i montażysta. Jak mówi, dopiero teraz zaczyna w Izraelu zapuszczać korzenie. Po kilkunastu latach poczuł, że to jego nowy dom.
Ale oto z Maćkiem nagle dzieje się coś dziwnego: bo zamiast utwierdzać się w swojej izraelskiej tożsamości, zaczyna jednocześnie tęsknić za Polską. Na pytanie, skąd pochodzi, odpowiada: jestem Polakiem mieszkającym w Izraelu. - Po latach spędzonych tutaj zauważam prawidłowość - w Polsce kształtowała się moja żydowskość, w Izraelu doskonali się moja polskość. Wyraźnie czuję wyróżniającą mnie tutaj polską mentalność, wartości, język, kulturę, muzykę - polski rock, punk, które kocham - mówi Maciek. - W Izraelu ważne jest pochodzenie: ciągle pytają cię, gdzie się urodziłeś. A więc odpowiadam, że jestem Polakiem. A w Polsce - że Żydem.
Dlatego ucieszył się, gdy w portalu społecznościowym odnalazł kilka grup skupiających Polaków w Izraelu. Bardzo chciał znów porozmawiać z kimś po polsku. Maciek: - Wiedziałem, że łączy nas tak wiele - język, kultura, te same piosenki śpiewane w dzieciństwie przy ogniskach.
Maciek Huf: Od podstawówki gram na gitarze, wymyśliłem więc swój mały „projekt”, który nazwałem „Gitara po polsku” (fot. archiwum prywatne)
- Na Facebooku zaprosiłem chętnych do siebie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się kilka tygodni temu - śpiewaliśmy i graliśmy, i gadaliśmy bez końca.
Praca u podstaw
Daniela Malec należy do tych młodych Żydówek, które nie siedzą z założonymi rękami. Na początku XXI wieku nie mogła więc bezczynnie przyglądać się marazmowi, jaki ogarniał młodych krakowskich Żydów skupionych w gminie odradzającej się powoli wokół tych, którzy przeżyli Holokaust. Nie było jeszcze wówczas prężnego dziś Jewish Community Center, nie było oferty dla młodzieży. W czasie studiów filozoficznych na UJ Daniela poznała Tadeusza, który powiedział jej, że łączy ich pochodzenie. Ogromnie się ucieszyła - niewielu miała wokół siebie żydowskich rówieśników, i niepytana raczej o sobie nie mówiła, a kiedy już coś napomknęła, spotykała się z niechęcią.
Nagle pojawiła się bratnia dusza, w dodatku równie zaangażowana w społeczne sprawy. Rozmowy z Tadeuszem popchnęły Danielę do działania. Wkrótce założyła młodzieżowe stowarzyszenie „Czulent” i organizowała niezliczone projekty kulturalne i edukacyjne. W pierwszej kolejności należało zająć się tożsamością i historią - zabierała więc rówieśników na wycieczki po żydowskiej Polsce - tej utraconej.
Daniela Malec (fot. Mariusz Frej)
- Na początku wyjazdy w ramach projektu „Galicja” były dla mnie wzbogaceniem tego, co już wiedziałam, również z przekazów rodzinnych. Ale ta wiedza w połączeniu z pustką, którą zastawaliśmy w tych małych, odwiedzanych po kolei miejscowościach, podziałała na mnie depresyjnie - opowiada Daniela. - Towarzyszyłam czasem rabinowi w uroczystościach - i nagle zorientowałam się, że w kółko jeżdżę na rocznice mordów, ewakuacji, pogromów. Ten ciężar zaczął we mnie rosnąć. Brakowało mi powietrza.
Dlatego niedługo po studiach zorganizowała aliję, spakowała się i wyjechała do Izraela. Z czystym sumieniem - w Krakowie powstawało już JCC. To był dobry moment na radykalną zmianę.
Dla zaangażowanej religijnie Danieli przyjazd do Jerozolimy był doświadczeniem Ziemi Obiecanej. Był wstąpieniem, dokładnie tak, jak tłumaczy się słowo alija z języka hebrajskiego. Litery alfabetu, które Daniela znała z modlitewnika, układały się nagle w ciągi szyldów nad sklepami, w nagłówki gazet i oznaczenia ulic. I co z tego, że odnosiły się do prozaicznych rzeczy - dla niej miały posmak mistyki, i to liczyło się najbardziej.
Nagle też okazało się, że życie może był łatwiejsze. Bo w Krakowie początku XXI w. religijnemu Żydowi nie było łatwo prowadzić koszerne gospodarstwo domowe. Produktów zdatnych do spożycia mało, nie można było wyjść do pizzerii czy kawiarni. W Izraelu pełnym koszernych restauracji i sklepów Daniela poczuła zupełną swobodę. Powróciła zmysłowość życia.
Daniela Malec w parku w południowym Tel Awiwe (fot. Olga Andrynowska)
- Powrócił też spokój, bo wszystkie trudne „tematy polskiego Żyda” zostawiłam za sobą. Raz do roku obchodzi się tu dzień pamięci o ofiarach Zagłady, poza tym codzienność z tym tematem nie napiera na mnie tak jak w Polsce - mówi Daniela.
Wkrótce poznała mężczyznę, swojego przyszłego męża i przeprowadziła się do bardziej liberalnego Tel Awiwu. Pobrali się w synagodze ortodoksyjnej. Razem z mężem obchodzi święta, trzyma koszer i się modli, ale nie żyje już rygorystycznym rytmem ortodoksyjnej społeczności. - Babcia mojego męża, która urodziła się w Polsce, powtarzała zawsze: w Polsce wypełnialiśmy rygorystycznie wszystkie przykazania, ale teraz już nie trzeba, bo wypełniamy to najważniejsze: życie w Erec Israel - śmieje się Daniela. - Na pewno czuję, że gdy tu jestem, nie muszę tak bardzo podkreślać mojej odrębnej tożsamości, jak wcześniej w Polsce. Tam żydostwo to była ciężka praca, tutaj jest to proza życia - tłumaczy.
Daniela pracuje dziś w międzynarodowej organizacji Religions for Peace. Organizuje projekty na rzecz porozumienia między religiami - judaizmem, islamem i chrześcijaństwem. Jest przekonana, że ta praca potrzebna jest właśnie tu, w Erec Israel, ziemi świętej nie tylko dla niej. I po cichu liczy na to, że w tej działalności osiągnie skuteczność taką, jaka udała jej się w żydowskiej społeczności w Krakowie.
Tożsamość z plusem
Na pytanie o tożsamość Daniela odpowiada bez wahania: Jestem Żydówką. Żydówką z plusem, bo wzbogaconą o polską kulturę, mentalność. - Czuję związek emocjonalny z krajem, martwię się, gdy w Polsce dzieje się coś niedobrego. W Izraelu bronię Polski, denerwuje mnie to, że ludzie tutaj tak mało o niej wiedzą, że wielu Izraelczyków nie słyszało na przykład o historii powstania warszawskiego - mówi Daniela. - Jednocześnie w samej Polsce bywam co do niej bardzo krytyczna. Tak samo mam w Izraelu: będąc w Polsce, bronię go, będąc w Izraelu - nie stronię od krytyki.
Maciek Huf do tematu podchodzi z humorem: - Gdy ktoś w Izraelu pyta mnie, czy w Polsce są jeszcze Żydzi, odpowiadam żartem: jestem tym ostatnim, zgasiłem za sobą światło. A potem opowiadam dużo i zachęcam, by jeździli do Polski na własną rękę, nie tylko na wycieczki związane z tragiczną historią. Gdy pytają o antysemityzm, odpowiadam zgodnie z własnym doświadczeniem: nie doświadczyłem. Jeśli w dzieciństwie po Bielawie ktoś mnie gonił, to za to, że z punkami trzymałem, glany nosiłem, a nie dlatego, że jestem Żydem.
Maciek z izraelskimi przyjaciółmi (fot. archiwum prywatne)
Swój nowy dom Sara Shalam ogląda z uwagą. Nauczyła się już na przykład, że w małżeństwie polsko-izraelskim należy rozmawiać, bo różnic mentalnych i kulturowych jest dość dużo. - W Izraelu pokutuje stereotyp „matki Polki”, która jest wiecznie czymś przeciążona, ciągle narzeka i jest chłodna. Nie dość, że muszę mu udowadniać, że to stereotyp bez pokrycia - śmieje się Sara - to jeszcze muszę w szybkim tempie adaptować się do jego wizji świata. Na przykład? Sefi ma około 160 osób w najbliższej rodzinie, z którą regularnie utrzymuje kontakty. Jest bardzo otwarty i towarzyski, potrafi spędzać z najbliższymi całe dnie i dziwi się, gdy umawiam się z przyjaciółką na kawę i kończę ją po godzinie. Izraelczycy są optymistami, a to, by cieszyć się życiem i trzymać się razem, jest ważniejsze niż kariera i życie w pośpiechu.
To akurat Sarze ogromnie się podoba. I to wyrażenie w hebrajskim - laasot chaim, czyli dosłownie: robić życie.
W Izraelu, z domem bez granic i wspierającym mężem z rodziną bez limitu, laasot chaim nabiera zupełnie nowego wymiaru.
Karolina Przewrocka. Dziennikarka mieszkająca obecnie w Tel Awiwie. Współpracowała z polskimi i niemieckimi mediami: „Tygodnikiem Powszechnym”, TVP Kultura, „Przekrojem”, „Deutsche Welle” w Bonn i „Der Freitag” w Berlinie. Pisze o Izraelu i relacjach polsko-żydowskich, bloguje dla „Polityki” o miejscach z blizną, tłumaczy z niemieckiego. Mówi kilkoma językami, właśnie szlifuje hebrajski.
augenthaler
Oceniono 304 razy 218
Dla mnie to są Polacy. Są Żydami, bo chcą nimi być, ale oni są stąd, z tej samej ziemi. Tu wyrośli, podobnie jak ich przodkowie. To polscy autochtoni. Nie znam tych konkretnych osób, ale za Betlejewskim mogę powiedzieć, że tęsknię, w tym sensie, że brakuje nam tych Żydów. Oni wiele wnosili do polskiej kultury, literatury, muzyki oraz oczywiście do nauki. I tej luki jakoś wciąż nie możemy wypełnić, bo jesteśmy wybrakowani.
Co wyjechali, mieli prawo szukać swojego szczęścia, ale mam nadzieję, że nie przestaną być Polakami.